Lovina cz. IV - w buddyjskiej świątyni.

Wiedziałem już co ciekawego kryje się pod wodą na zachód od naszego hotelu, dzisiaj z rana postanowiłem sprawdzić czy znajdę coś ciekawego na wschodzie. Po śniadanku z czarnego ryżu Żywia wróciła pod namiot, a ja poszedłem szukać przygód pod wodą. Przeszedłem kilkaset metrów i wszedłem do wody przy kolejnym, betonowym molo. Dość szybko zrozumiałem, że tym razem naprawdę mi się poszczęściło, w końcu znalazłem rafę z prawdziwego zdarzenia. Długa, szeroka i bardzo różnorodna, były tam koralowce zarówno miękkie, jak i te budujące wapienne szkielety.

Masa barw i kształtów migała mi pod płetwami wciąż przykuwając uwagę nowym detalem. Niestety... Bardzo szybko zdechła mi bateria w aparacie. Niezbyt długo się moczyłem, ale wystarczyło, żeby się zachwycić. Miejsce bardzo skrzętnie sobie odnotowałem w pamięci i wróciłem pod hotel. 
Dziś w planie wycieczkowym mieliśmy buddyjską świątynię leżącą w miejscowości Banjar. Nie było to jakoś szczególnie daleko, więc znowu dosiedliśmy naszego mechanicznego rumaka, no dobra kucyka i ruszyliśmy przed siebie. Nauczony wczorajszym doświadczeniem założyłem okulary przeciwsłoneczne Żywii, a ona po prostu starała się za wiele nie rozglądać, dzięki temu obydwoje oszczędziliśmy sobie przykrych czynności płukania spojówek. Odnalezienie świątyni poszło nam gładko, fajnie kiedy coś jest proste, ale z drugiej strony satysfakcji z sukcesu wtedy niewiele. No ale ważne, że dostaliśmy się na miejsce. Jak to u buddystów bywa, musieliśmy stosownie wyglądać, Żywia miała na sobie strój dostatecznie schludny i moralny, ja niestety nie. Zostałem więc ubrany w sarong, zaletą było zobaczenie jak się to coś prawidłowo zakłada, innych nie zarejestrowałem. Może miejscowi przywykli do takich strojów i było im w nich wygodnie, ale mi chusta krępowała kroki i było w niej dość gorąco. No ale cóż... Ich kraj i ich reguły. Świątynia o swobodnej do wymówienia nazwie Brahmavihara Arama okazała się być miejscem interesującym i całkiem sympatycznym, ale nic ponadto. W porównaniu ze świątyniami w Tajlandii ta wypadała blado, było w niej trochę ciekawych rzeźb, sadzawka z kwiatami losu i miniatura jawajskiej świątyni Borobudur. Wszystko ładne, kolorowe i bardzo spokojne. Spędziliśmy tam około dwóch godzin spacerując sobie leniwie po wszystkich zakamarkach.


Zadowoleni, ale dalecy od zachwytu skierowaliśmy się do drugiej z przewidzianych na dzisiaj ciekawostek, czyli wodospadu Air terjun Singsing (czy tam Singhsingh, niektórzy piszą tą nazwę normalnie inni z angielska i czasem ciężko się połapać, której formy należy się trzymać). Wodospad znajduje się kilka kilometrów od Kalibukbuk, wystarczy przy odpowiedniej tabliczce z napisem "wodospad" skręcić w stronę wodospadu. Niestety... Tabliczka pokaźna nie jest i dopiero za drugim podejściem udało się nam ją zlokalizować. Teraz trzeba było przejechać jeszcze jakiś kilometr, głównie pod górkę i już byliśmy przy szlaku, również oznaczonym tabliczką. Szlak zaczyna się przy lokalnej skleporestauracji, czyli czymś w rodzaju większego szałasu z niewielka ladą. W bahasa takie miejsca są określane mianem warung. Motorek zostawiliśmy obok sklepiku i nierozważnie zapytaliśmy tam jak daleko do wodospadu. Facet siedzący obok stwierdził natychmiast, że nas zaprowadzi, jakoś od razu zacząłem powątpiewać w jego bezinteresowność, ale można było sprawdzić co ciekawego ma do powiedzenia. Gość nawet się starał, pokazał nam kilka roślin po drodze, między innymi kakaowiec i zachęcił do kąpieli pod wodospadem z czego ochoczo skorzystała Żywia. Trafilibyśmy tutaj bez najmniejszego kłopotu sami, pewnie popluskalibyśmy się w wodzie i zawrócili, ale przewodnik powiedział nam, że wyżej jest kolejny, wyższy i ładniejszy wodospad, do którego też warto iść. O jego istnieniu to nas mapka już nie poinformowała. Zostaliśmy poprowadzeni do góry dość stromą, choć krótką ścieżką i oto staliśmy przed Singsing Dua. Faktycznie wodospad był wyższy i też wpadał do sadzawki nadającej się do kąpieli. Tam już z uroków taplania się w wodzie żadne z nas nie korzystało. Wizyta tam za wiele czasu nam nie zajęła, gdzieś po 40 minutach zbliżaliśmy się już z powrotem do skutera. Tutaj nadszedł oczekiwany przeze mnie moment czyli prośba o zapłatę. Oczywiście nie było o tym ani słowa na początku, ani nawet mowy, że facet będzie robił za przewodnika, bo nikt by go nie wynajął. Po prostu zbierał sobie na życie metodą faktów dokonanych. Wycenił swoje usługi na jakieś 60 tys. rupii i był szczerze zdziwiony naszą odmową. Gdyby zaprowadził nas tylko do wodospadu i z powrotem nie dostałby nic, ale policzyłem mu jako zasługę pokazanie nam drugiego wodospadu i drzewa kakaowca. Ja jego wysiłki wyceniłem na 20 tys, czyli i tak byłem za hojny. Przewodnik miał bardzo niewyraźna minę odbierając zmięty banknot, ale jakoś się nie kłócił.
Popołudnie mieliśmy poświęcić na nurkowanie, ale pogoda nam się spaprała i niewiele z tego wyszło. Odłożyliśmy je na kolejny poranek.

Po przejrzeniu internetów już w domu, okazało się, że w tamtym miejscu takie zarabianie jest popularne i nie my jedyni się z nim spotkaliśmy. Dodam, że skuter też nie stał pod warungiem za darmo, także sobie za to policzyli. Żyć trzeba- Żywia.























































Komentarze

Prześlij komentarz