Yogyakarta cz. II - w buddyjskiej świątyni Borobudur.

Po dwóch dniach wegetacji udało mi się zażegnać kryzys i jakoś dojść do siebie. Nie powiem żeby mi wrócił apetyt, ale byłem w stanie już jeść i się przemieszczać na własnych kończynach. To oznaczało oczywiście, że wracam do zabawy i znowu mogę zwiedzać. Najpierw zmieniliśmy lokalizację, Żywia znalazła nam normalny dwuosobowy pokój w innym hotelu za 150 tys, czyli nawet taniej niż za dwa oddzielne łóżka w dormitoriach. Potem postanowiliśmy zobaczyć jedną z największych atrakcji okolicy czyli buddyjską świątynię Borobudur, a właściwie to jej pozostałości wygrzebane spod dżungli kilkadziesiąt lat temu.

Na szczęście ziemia i butwiejące liście dość dobrze zakonserwowały kamień, dzięki czemu dzisiaj można cieszyć oczy widokiem jednej z największych budowli buddyzmu na świecie. Wystarczy tylko tam dojechać i wysupłać 20 dolarów na wejściówkę. Jakby ktoś za szybko przeczytał to powtórzę, 20 dolarów!!! To nie jest tanio, to jest sporo jak na Polskę, jak na Indonezję to majątek. No ale miejscowi takich kwot płacić wcale nie muszą, jest to cena tylko dla obcokrajowców. Przecież każdy obcokrajowiec przyjeżdża na wycieczkę z walizką amerykańskich banknotów, które potem rozsypuje po ulicach, wciska dzieciom do rąk lub przepuszcza w drogich hotelach z pięcioma gwiazdkami. No niestety takie są realia Indonezji, prowincja, małe miasteczka, średniej klasy atrakcje, to wszystko można zobaczyć za cenę, która zadowoli zarówno miejscowych jak i będzie znośna dla turystów. Natomiast miejsca sławne istnieją według indonezyjskiego rządu tylko po to, żeby zedrzeć z turystów maksymalnie wiele, a na koniec wziąć jeszcze trochę przy okazji opłaty wylotowej z kraju. No ale nic, zacisnęliśmy zęby spoglądając jak Indonezyjczycy kupują swoje bilety za czwartą część ceny naszych i poszliśmy do okienka przeznaczonego dla tych bogatych czyli podobno nas.
(Zanim przejdziemy do malowniczych opisów piękna Borobudur, wtrącę się z kilkoma przydatnymi informacjami, gdyby ktoś z Was trafił na bloga w poszukiwaniu konkretnych wskazówek gdzie spać i jak dojechać na własną rękę do świątyni. Kogo to niezbyt w tej chwili interesuje, może pominąć tą kursywkę ;)

Spanie: Cabin Hotel, bardzo blisko Malioboro Street, a więc centrum. Pokój dwuosobowy za 150 tys. Rp, bardzo czysto i nowocześnie, łazienka na korytarzu także przyzwoita. Pokoiki są maleńkie jak i cały budynek - jedno łóżko pojedyncze plus drugie wysuwane spod spodu, ale w końcu po co komu duży pokój skoro większość czasu spędza się zwiedzając?

Dojazd do Borobudur: z Malioboro St autobus nr 2B do dworca Jombor za 3000 Rp, potem przesiadka do lokalnego busa do Borobudur za 20 tys Rp. Wysiada się na placu obok targowiska, trzeba przedrzeć przez przekupniów i naganiaczy i odbyć około 10 minutowy spacer pod bramy Borobudur.)

Skromnym pocieszeniem dla nas były panujące w kompleksie pustki, dzięki trwającym właśnie wyborom i paskudnej, deszczowej pogodzie mogliśmy cieszyć się zabytkami niemalże w spokoju. Trochę ludzi oczywiście było, ale zazwyczaj wchodzili od frontu świątyni, leźli na jej szczyt, a potem schodzili z drugiej strony. My natomiast dość dokładnie obeszliśmy wszystkie osiem poziomów wpatrując się w zdobiące je płaskorzeźby. Było co oglądać, sceny codzienne, sceny przedstawiające władców i ich świty, przedstawienia zwierząt, maszerujące armie. Na murach świątyni znajduje się około dwóch tysięcy płaskorzeźb mających łącznie około 6 kilometrów długości. Sceny wykute przez dawno zmarłych artystów przedstawiają życie Buddy oraz jego poprzednich wcieleń opisanych w Dżakacie (spokojnie, też nie wiedziałem, że coś takiego istnieje dopóki nie zasięgnąłem informacji o Borobudur).


Na wyższych poziomach zamiast płaskorzeźb oglądaliśmy ażurowe czedi z posągami Buddy w środku. Na najwyższym poziomie znajduje się ostatnie, największe czedi. Bok najniższego tarasu ma 111 metrów długości, a całość wysokość 35 metrów i pochłonęła przerażające ilości kamienia i jeszcze więcej roboczogodzin poświęconych na jego wyrzeźbienie. Nie ma dokładnych danych na temat powstania świątyni, ani powodów dla których została wzniesiona. Archeolodzy szacują, że świątynia powstała około 1200 lat temu, a popadła w zapomnienie jakieś 300 lat później. Oczywiście też nie wiadomo czemu. Niezależnie od tego trzeba przyznać, że przodkowie Indonezyjczyków stworzyli przepiękne dzieło sztuki, które warto było zobaczyć, choć zdecydowanie wolałbym zapłacić nieco mniej za tę przyjemność. Stojąc na najwyższej platformie budowli warto było podnieść oczy sponad rzeźb Buddy i rozejrzeć się po otaczających ją krajobrazach. Tak się sympatycznie złożyło, że deszcz przestał już całkowicie padać pod koniec naszej wizyty i poprawiła nam się widoczność odsłaniając przed nami spore połacie tropikalnych lasów i mniejsze lub większe wzgórza będące wygasłymi kraterami wulkanów. Pejzaż co najmniej malowniczy i dopełniający uroku miejsca, w którym się znaleźliśmy.
Poza samą świątynią odwiedziliśmy jeszcze pobliskie muzeum. Nie było ono jakoś wybitnie ciekawe, choć jego główny eksponat robił wrażenie. Był to całkiem spory statek zbudowany na podstawie jednego z reliefów. Co ważne, nie była to zwykła atrapa, okręt został zwodowany i przepłynął spory szmat oceanu opływając Afrykę od południa i docierając aż do jej zachodniego wybrzeża. Delikatnie mówiąc pozazdrościłem załodze przygody.
Po obiegnięciu wszystkich kątów świątyni i okolicy zmuszeni byliśmy zabrać się w drogę powrotną, czekało nas w końcu kilkanaście kilometrów drogi, a ostatni autobus miał podobno odjeżdżać o 16.30 czasu lokalnego.
Resztę dnia spędziliśmy na dalszym wypoczywaniu po chorobie, wieczorem udało mi się zjeść już normalną kolację nawet! 



































































Komentarze