Lovina cz. II - Rafa Koralowa.

Dzień 19 kwietnia był dla nas dniem spokojnym. Bez pośpiechu wygrzebaliśmy się z namiotu i ruszyliśmy na śniadanie. Upatrzyliśmy sobie bardzo sympatyczną knajpkę po drodze nad morze, w której żywiliśmy się przez cały nasz pobyt na Lovinie. W ramach programu lojalnościowego dla klientów, dostaliśmy darmową herbatkę i kilka minut sympatycznej pogawędki z właścicielem. Facet miał na imię Putu, nosił sarong i ziarenka ryżu przyklejone na środku czoła, do tego mówił o sobie "święty człowiek", nie to żeby w czymś przypominał Franciszka z Asyżu, po prostu opiekował się pobliską świątynią. Trzeba przyznać, że miał dobry kontakt z klientami, świetnie gotował i chodził wiecznie uśmiechnięty więc zaglądnie do jego knajpki było czystą przyjemnością. 

Po posiłku przyszła pora na najfajniejszą cześć dnia czyli nurkowanie. Wpakowaliśmy się do wody mniej więcej tam gdzie ostatnio. Nauczeni doświadczeniem, jak najszybciej oddaliliśmy się od brzegu. Koralowy ogród jak zawsze przywitał nas setkami kolorowych rybek i innych żyjątek. Pływających, pełzających, biegających lub nieruchomych. 
Szczególnie w oczy rzucały się rozgwiazdy noszące trafne miano koron cierniowych. Nie było ich na szczęście za wiele, ale ich obecność była widoczna. Te błękitne stwory wyglądają naprawdę imponująco, są całkiem spore, no bo 40 cm średnicy to chyba sporo? Rozmiarami wyprzedają je tylko rozgwiazdy olbrzymie, ale tych nam się nie udało spotkać. Korony w całości pokryte są pięknymi kolcami. W szczególności warto własnie na te kolce zwrócić uwagę, byle z daleka!!! Korony cierniowe są paskudnie jadowite i to właśnie za pomocą kolców mogą zaaplikować swój jad wrogowi lub naiwnemu turyście. Osoba, która skusiłaby się na pogłaskanie tego sympatycznego stworzonka może się spodziewać w najlepszym wypadku ostrego bólu, obrzęku i zaczerwienienia w okolicach ukłucia, jeśli ma więcej pecha to może zarzygać sobie maskę do nurkowania, zaliczyć paraliż, pozbyć się z organizmu sporej ilości czerwonych krwinek (hemoliza) lub po prostu wyciągnąć płetwy w wyniku wstrząsu anafilaktycznego. Generalnie nie polecam.

Poza nimi nie spotkaliśmy innych śmiercionośnych stworów, znaczy spotkaliśmy na pewno tylko nie miałem o tym pojęcia. Nurkując założyłem sobie, że na rafie koralowej jest jak w Australii, wszystko z misiami koala włącznie jest jadowite i zechce Cię zabić jeśli nie będziesz trzymał łap przy sobie. Niemalże wiernie hołdowałem tej zasadzie i dzięki temu cieszę się nadal dobrym zdrowiem. 


Zwierzątkiem imponującym i raczej niegroźnym, które nas zaciekawiło była potężna gąbka, miała tak na oko przynajmniej 150 cm średnicy, nie mam pojęcia ile lat sobie tutaj rosła, ale nieśmiało podejrzewam, że setki. Długie i bezowocne poszukiwania informacji na jej temat niewiele dały. Prawdopodobnie zwierzątko należy do rodzaju Xestospongia, nazwy gatunkowej oczywiście nie znalazłem. Pod wodą spędziliśmy grubo ponad dwie godziny, ale i tak udało nam się wrócić pod namiot przed południem.

Spotkaliśmy jeszcze jedno stworzenie, które nas zdziwiło. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z czymś takim ani nawet ze zdjęciem czegoś takiego. Z wyglądu przypominało lekko spłaszczoną kulę średnicy 15 cm i  pokrytą po wierzchu szarymi cętkami. Pancerz stwora składał się z pięciu elementów, ich łączenia wyraźnie widać było od spodu. No ale zajrzenie pod spód wcale nie było takie proste, punkt ciężkości naszej krzywej piłki musiał się znajdować w okolicach otworu gębowego znajdującego się po spodniej stronie ciała. Żeby go obejrzeć czyli przewrócić stworzenie na teoretyczny grzbiet musiałem się sporo namęczyć, zwłaszcza że używałem do tego aparatu fotograficznego czyli jedynego narzędzia jakie miałem pod ręką. Po kilkunastu próbach udała mi się w końcu ta sztuka. Stworzonko zachowywało się jak ruska lalka-samowstajka i w ogóle nie chciało współpracować. Na podstawie swojej szczątkowej wiedzy przyrodniczej uznałem, że jest to jakiś gatunek szkarłupnia, może też jakaś niewydarzona rozgwiazda? Może jeżowiec bez kolców? Pojęcia nie miałem, ale było fajne. Dopiero w Polsce udało mi się dowiedzieć, że faktycznie miałem do czynienia z rozgwiazdą, jakimś gatunkiem z rodzaju Culcita z polska zwanym rozgwiazdami poduszkowymi. Podobno kuleczki żywią się drobnymi bezkręgowcami, detrytusem i polipami korali i raczej nie są zabójcze dla człowieka.

Na resztę dnia zaplanowaliśmy sobie wycieczkę do Kalibukbuk, oczywiście nie zamierzaliśmy iść tam pieszo. Jeszcze wczoraj wspomnieliśmy pracownikom hotelu, że chcemy wypożyczyć skuter na kilka dni i wieczorem odwiedziła nas młoda pani na mechanicznym rumaku, aby dobić transakcji. Tak więc dziś wystarczyło wsiąść na motorek, założyć kaski i ruszyć w drogę. Mimo, że byliśmy daleko od większych miast ruch na drodze i tak był spory, a włączenie się do niego niezbyt łatwe. Na szczęście jakoś się udało i po kilkunastu minutach parkowaliśmy już w największej miejscowości na Lovinie.


Łatwo dało się zauważyć, że ta miejscowość żyje przede wszystkim z turystów. Sporo hoteli, barów i tym podobnych przybytków wyraźnie o tym świadczyła, tak samo jak ilość ludzi, którzy koniecznie chcieli nam coś sprzedać. Tu ich było jeszcze więcej niż tam gdzie mieszkaliśmy, ale asortyment mieli zadziwiająco podobny. Dziś nastawiliśmy się na turystykę klasyczną, więc zjedliśmy obiad w miejscowym barze, uzupełniliśmy płyny siorbiąc stuprocentowe soczki owocowe i zajrzeliśmy do kafejki internetowej. Niby przebywając na antypodach człowiek ma sto ciekawszych zajęć niż internet, ale jednak chęć kontaktu ze znajomymi i dowiedzenia się co ciekawego w kraju słychać zawsze się pojawia. Możliwość pogadania w ojczystym języku po dłuższej nieobecności w Polsce to czysta rozkosz. 
Resztę dnia spędziliśmy już w Anturan leniąc się i walcząc o książkę elektroniczną. W międzyczasie pogawędził z nami jeden z pracowników hotelu, z niedowierzaniem obejrzał dokładnie nasz namiot dopytując czy jest ciężki, czy trudno się rozkłada i tak dalej. Wspomniał przy okazji, że od trzynastu lat tu pracuje i jeszcze nie widział żeby tu ktoś w ten sposób nocował. Chyba wyszło, że jesteśmy oryginalni.
Kolację znowu zamówiliśmy sobie u Putu, Padło na grillowaną rybę z frytkami, nie wiem co mi bardziej smakowało, pyszna, tropikalna ryba czy zwyczajne ziemniaki, których nie miałem w ustach od dwóch miesięcy. Kuchnia w krajach, które odwiedzaliśmy w czasie naszej podróży była przepyszna i zupełnie inna od naszej. Na początku wszystko było atrakcją i wszystkiego chciało się spróbować, ale z czasem człowiekowi się zaczynał schabowy śnić po nocach...

Od Żywii: Generalnie rzecz ujmując, jeżeli jeszcze kiedyś będziemy w okolicach Bali, to na pewno zawitamy chociaż na chwilę - znaczy na solidny obiad - do Putu. Facet naprawdę smacznie gotuje, proste potrawy, ale z absolutnie świeżych i lokalnych składników. Do morza ma ze 20 metrów, więc o świeższej rybie nie można pomarzyć. Samo jej grillowanie to było jak czekanie na pierwszą gwiazdkę w Wigilijny wieczór. Putu grillował wieczorami, gdy robiło się nieco chłodniej. Wystawiał przed warung sklecony przez siebie grill, dobrze go rozpalał i rozpoczynał grillowanie, pieczołowicie polewając rybki marynatą. My w tym czasie obserwowaliśmy spore ilości gekonów buszujące ponad naszymi głowami i robiliśmy zakłady, czy któryś podczas utarczek z sąsiadami spadnie nam na stół. 
Codziennie staraliśmy się zamówić u Putu co innego z menu, żeby spróbować jak najwięcej z jego specjałów, ale muszę przyznać, że i tak kilkakrotnie zamawiałam jedną potrawę: gado-gado. Jest to rodzaj sałatki, pisaliśmy o niej w pierwszych wpisach z Indonezji. Putu robił je wyśmienicie, idealne danie na gorący dzień, gdy nie ma się ochoty na zapychający ryż i mięcho, a nie chce się chodzić głodnym. Z ciekawszych dań, jakie nam szef kuchni zaproponował był czarny puding, serwowany zazwyczaj na śniadanie. Trochę przerażona wizją zastosowania w przepisie jakiejś krwi (no bo czarna polewka), z przyjemnością odkryłam, że puding ów to nic innego jak kleisty ryż, gotowany w soku z czarnych winogron. 

Wizyty u Putu pozwoliły nam także dowiedzieć się co nieco na temat obrzędowości na Bali. Skorzystaliśmy z okazji i podpytaliśmy go o znaczenie wszechobecnych koszyczków ofiarnych, które zauważyliśmy już pierwszego dnia w Kucie. Szerzej o tym pisał Mojmir TUTAJ













Wielka gąbka, wzmiankowana w tekście powyżej.




Korona cierniowa.


























Za Chiny nie wiemy co to, kurza stopa takiego.










Komentarze