Kuta - miasto artystów.

Nasz uroczy nocleg w namiocie na trawniku dworca autobusowego Mengwi zakończył się około godziny 6-tej rano, kiedy to umundurowany funkcjonariusz (do tej pory nie wiem czy to był policjant czy zwykły ochroniarz) obudził nas i poinformował, że musimy już się zbierać. Po piętnastu minutach byliśmy poskładani i dopinaliśmy plecaki. Za dnia nie było kłopotów z opuszczeniem dworca, zapakowaliśmy się do niebieskiego busiku, który powiózł nas na dworzec Tegal w stolicy Bali znaczy Denpasar, dopiero tam złapaliśmy transport do Kuty czyli ostatecznego celu naszej podróży.

Kuta interesowała nas z jednego, podstawowego powodu, znajdują się w niej odpowiednie urzędy, w których można przedłużyć sobie wizę. To był przynajmniej cel priorytetowy, no ale skoro już tam jechaliśmy to i zerknąć na miasto też było trzeba. Z busa zostaliśmy wysadzeni gdzieś poza dworcem na środku ulicy, jak zwykle w takiej sytuacji pierwsze czym się zajęliśmy to odnalezienie miejsca na nocleg. Kuta jest miastem bardzo popularnym wśród turystów, przez co hoteli naprawdę nie brakowało, brakowało natomiast czegoś taniego. Już nieco zmęczeni poszukiwaniami zdecydowaliśmy, że Żywia zostanie z plecakami, a ja skoczę na lekko, żeby czegoś poszukać. Udało mi się znaleźć schludny i przestronny pokoik za 150 tys na dobę. Jak na Kutę to całkiem tanio. Przeorganizowaliśmy się i można było w końcu iść zwiedzać. Kuta okazała się być miastem całkowicie innym niż dotychczas odwiedzone przez nas w Indonezji.
Po pierwsze była dużo czystsza, miasto nie wyglądało jak wysypisko ani teatr wojny domowej. Widzieliśmy po drodze sporo klubów, restauracji i sklepów, w wielu wypadkach wyglądających dość europejsko.
Po drugie było znacznie bardziej turystyczne, na ulicach było widać masę białych, głównie młodych ludzi, którzy przyjechali się tutaj zabawić i poserfować. Niektórzy z nich wyglądali jakby żywcem ich ktoś wyrwał z amerykańskiego serialu o Kalifornii dla nastoletniego widza. Blond włoski wypłowiałe na słońcu, smukłe opalone sylwetki i koraliki na szyjach, brakowało tylko wisiorków z zębem rekina i byliby surferzy jak z obrazka.
Po trzecie na każdym kroku rzucało się w oczy, że jesteśmy na zupełnie odmiennej kulturowo wyspie od poprzedniej. Mieszkańcy Bali są hinduistami, fizycznie bezapelacyjnie przynależą do rodziny ludów mongoidalnych, ale kulturowo znacznie im bliżej do mieszkańców Indii. Tu od razu trzeba napisać, że ich religia nie jest kopią żadnej z indyjskich odmian hinduizmu, wiele elementów kultury ma tutaj lokalny koloryt i rozwinęło się niezależnie, zapewne z powodu oddalenia wyspy od Subkontynentu Indyjskiego.


Najbardziej charakterystyczna dla Kuty była spora liczba kapliczek i małych świątyń. Niemal wszystkie bogato rzeźbione i zadbane, pełne detali, przykryte malowniczymi, kilkopoziomowymi daszkami i aż kipiące ozdobami. Liczba daszków jak się okazało ma znaczenie, symbolizują one schody do nieba, po których bogowie schodzą na ziemię. ilość schodków zwanych wieżami Meru zależy od zamożności mieszkańców i statusu świątyni. Maksymalnie może ich być jedenaście.
Ot, małe dzieła sztuki, które mijaliśmy nadzwyczaj często. Na wielu z nich znajdowały się ślicznie przedstawione wizerunki swastyk, czasem spotykaliśmy po prostu kapliczkę na słupku wyglądającą jak karmnik dla ptaków z prostą swastyką i niczym więcej.
Innym elementem lokalnego kolorytu, który ciągle rzucał się w oczy były małe koszyczki ofiarne stojące niemalże na każdym kroku. Wyplecione z liści palmowych, pełne kawałków pożywienia, zawsze z odrobiną ryżu, słodyczy i kadzideł, stały sobie na chodnikach (czasem na ich środku) przed wejściami do mieszkań, sklepów, świątyń... No ogólnie to przed wszystkimi wejściami. Balijczycy rozkładają takie koszyczki co najmniej dwa razy dziennie czyli rano i wieczorem. Dary w nich złożone mają służyć przebłaganiu złych demonów i wynagrodzeniu dobrych. Słyszeliśmy też, że dary wykładane są przed drzwiami, aby złe duchy nie wchodziły do środka, po prostu wszystko czego im potrzeba znajdują już w koszyczku i nie muszą zaglądać do wewnątrz, ani tym bardziej nie mają powodu, żeby się mścić na mieszkańcach, którzy zadbali wcześniej o ich potrzeby. Owe duchy nazywane są tam buthami (w mianowniku liczby pojedynczej brzmi to buth), są to dusze zmarłych, którzy nie zaznali godnego pochówku znaczy kremacji i wszystkich obrzędów z tym związanych, przez co nie mogły przejść do świata wysokiego dewów, w którym mieszkają bogowie typowi dla hinduizmu, bogowie gór i wulkanów typowi dla Bali i dusze zmarłych.
Tego dnia pokręciliśmy się po mieście, zahaczając o plażę i niewiele ponad to. Wieczorem wyszliśmy na lody. Ulica, przy której mieszkaliśmy okazała się nadzwyczaj ruchliwym miejscem. Praktycznie wszystkie bary i kluby były zapełnione turystami i głośną muzyką. Trochę nie nasz klimat, ale chyba tylko nam się nie podobało. Balijczycy zarabiali pieniądze, turyści je wydawali na alkohol, jedzenie, masaże, magiczne grzybki i tysiąc innych rzeczy. Do tego obydwie strony były z tego szczerze zadowolone. Pooglądaliśmy sobie przy okazji sporą ilość graffiti na okolicznych murach, wygląda na to, że Balijczycy mają wrodzone zacięcie do sztuki, któremu dają ujście na wiele sposobów.


Następnego dnia postanowiliśmy zwiedzić którąś ze sławnych świątyń położonych na cyplu leżącym na południe od Kuty. Na przykład pełną małp świątynię Uluwatu. No, ale żeby zwiedzić to trzeba najpierw dojechać. Wybraliśmy się więc w poszukiwaniu dworca. Trwało to dość długo i skończyło się absolutnym fiaskiem. Ludzie, których pytaliśmy po drodze albo tłumaczyli coś bardzo mętnie, albo wprost doradzali wynajęcie taksówki. Doradzali też czasem wynajęcie skutera, na prowincji pewnie bym się skusił, ale tłok i sposób poruszania się pojazdów zmotoryzowanych na ulicach zdecydowanie mnie do tego zniechęcił. Tak czy inaczej po dwóch godzinach włóczenia się bez sensu wróciliśmy do punktu wyjścia.
Zrobiliśmy więc to po co tu przyjechaliśmy, czyli wybraliśmy się do biura mogącego przedłużyć nam wizy. Mieliśmy tu dwie opcje, spędzić co najmniej tydzień w Kucie biegając po urzędach i oszczędzić sporo pieniędzy, albo zdać się na biuro pośredniczące i mieć wszystko w nosie, a do tego spędzić ten czas w bardziej owocny i interesujący sposób. Wybraliśmy bramkę numer dwa. Przedłużenie wizy kosztowało nas po około 400 zł od osoby czy tam półtorej miliona rupii było więc naprawdę sporym wydatkiem, ale było też nadzwyczaj wygodne. Przyszliśmy do biura, wypełniliśmy stosowne formularze, oddaliśmy paszporty i to był koniec naszych obowiązków. Jedyne co nam zostało do zrobienia to wrócić za około siedem dni i odebrać paszporty z przedłużonymi wizami. Miasto, w którym się znajdowaliśmy w ogóle do nas nie przemawiało i pozostanie w nim traktowałbym raczej jako mękę niż atrakcję, dlatego postanowiliśmy przenieść się czym prędzej na drugi kraniec wyspy czyli na plaże zwane Lovina. Jeszcze tego samego dnia zaopatrzyliśmy się w bilety, dostaliśmy je w biurze podróży Perama. Kosztowały nas po 125 tys. rupii na osobę, ale przynajmniej były w naszych rękach i wiedzieliśmy skąd odjedzie bus (spod biura odjedzie). Kupilibyśmy je po prostu na dworcu, ale do tej pory nie wiemy czy takowy w Kucie w ogóle istnieje.


Resztę dnia postanowiliśmy spędzić na plaży. Całkiem sporej i ładnej plaży. Przechadzając się po niej, ze sporym zdziwieniem zauważyliśmy polską flagę, na początku pomyślałem, że ktoś z wykształceniem niemieckiego dziennikarza założył ją do góry nogami i przypadkiem wyszła mu polska. No ale deski surfingowe z polskim godłem tuż pod nią to już nie mogła być pomyłka. Zbliżyliśmy się zaintrygowani szukając rodaków, zamiast nich spotkaliśmy młodego Balijczyka będącego właścicielem wypożyczalni wyżej wzmiankowanych desek. Typ nawet w promilu Polakiem nie był, ale twierdził, że ma polską dziewczynę i stąd tak miła naszym sercom symbolika. Pogadaliśmy z nim trochę, okazało się, że niedawno był w Polsce i pierwszy raz w życiu widział śnieg, do tego zwiedził kilkanaście większych miast w naszym kraju i spotkał się z typową dla Polaków gościnnością. Sądząc po minie nie najlepiej zniósł takie ilości alkoholu, pomimo to był bardzo zadowolony z wizyty.









































\







































Komentarze