Pilsko - słowacki pagórek.

 Na początku 2021 roku miałem dobrą passę w wyprawach na wschody słońca obserwowane z Beskidów. Postanowiłem ją podtrzymać i przy okazji odwiedzić pagórek na którym jeszcze mnie nie było czyli Pilsko. Górka jak na beskidzkie warunki jest całkiem spora bo ma "aż" 1557 m. n.p.m. Dzięki temu jest drugim w kolejności, najwyższym szczytem Beskidów. Taka trochę większa kretowina. 

Mimo swoich, niezbyt imponujących rozmiarów, odnotowywano już na niej wypadki śmiertelne. Kulminacja szczytu znajduje się w całości po słowackiej stronie. Na polsko-słowackiej granicy piętrzy się natomiast Góra Pięciu Kopców, mierząca 1534 m n.p.m. i będąca częścią masywu Pilska. Co ciekawe, przez wierzchołek tego szczytu przebiega również Wielki Europejski Dział Wodny oddzielający zlewnię Morza Bałtyckiego od Morza Czarnego. Taka ciekawostka odnośnie dość nieciekawej góry.

Na wycieczkę ruszyłem w towarzystwie znajomego, żeby się samemu po nocy nie szwendać. Auto zaparkowaliśmy na Parkingu przy granicy leżącym na przełęczy Glinne. Znajduje się ono jeszcze po polskiej stronie przy trasie nr 945 przechodzącej w jakiś inny numerek u Słowaków. Tuż przy parkingu biegnie szlak prowadzący w stronę Pilska (a tak właściwie to dwa pokrywające się ze sobą przez większość trasy szlaki) więc nie musieliśmy jakoś szczególnie kombinować, po prostu przeszliśmy na drugą stronę jezdni i ruszyliśmy w drogę. Oczywiście zaczęliśmy trasę w głębokich ciemnościach nocy, no dobra, wcale nie takich głębokich, pełnia była. Na początku jeszcze wygłupiałem się z czołówką, ale potem całkowicie ją sobie odpuściłem, bo przy świetle księżyca dało się swobodnie maszerować. Szło się dość łatwo, owszem był śnieg, ale jako-tako przedeptany, niezbyt obfity i w dodatku się nie kleił. Główną atrakcją szlaku był księżyc, który czasami pojawiał się dokładnie na przeciwko nas, świecąc pomiędzy drzewami pod nasze nogi. Było to na tyle malownicze, że zdarzyło nam się zatrzymać kilkukrotnie tylko po to, żeby się pogapić. Innych ciekawostek po drodze nie odnotowałem. 

Dotarliśmy w końcu do rozwidlenia szlaków, czerwony z tego miejsca biegł w kierunku schroniska na Hali Miziowej, natomiast niebieski nadal trzymał się polsko-słowackiej granicy i wiódł prosto na Górę Pięciu Kopców. Oczywiście wybraliśmy ten drugi i dość szybko osiągnęliśmy wspomniany szczyt. Tam przyszła pora na opuszczenie granic naszej, pięknej Ojczyzny. Trzeba  było wejść na zielony szlak biegnący mniej więcej na południe i przejść kilkaset metrów po słowackiej ziemi, żeby dotrzeć do kresu naszej wędrówki. W ten oto spokojny i niewyszukany sposób dotarliśmy na szczyt Pilska. Droga, którą przeszliśmy nie była ani stroma, ani długa, nie zmęczyła nas, nie zabrała nam za wiele czasu i nie zostawiła za wielu wspomnień. Raczej nie był to szlak, który wspominałbym ze szczególnym lub w ogóle jakimkolwiek przejęciem. Sam wierzchołek też wrażenia na mnie nie zrobił, szeroki, dość płaski kopiec z nielicznymi krzakami, w dodatku cały, zryty nartami, nawet jak na Beskidy wydał mi się wyjątkowo nieciekawy. Zaletą był natomiast widok na pobliską Babią Górę i odległe Tatry. Pewnie przy dobrych warunkach pogodowych widoki byłyby co najmniej zjawiskowe, niestety, tym razem nie były. 

Już tradycyjnie na świt dotarliśmy grubo przed świtem i trzeba było jakoś doczekać w chłodzie i wietrze pojawienia się słońca. Tymczasowe obozowisko rozbiliśmy pod jednym ze wspomnianych wcześniej krzaków. Był potężnie oblodzony i obwiany dookoła, przypominał tak w ogóle jakiegoś stwora ze słowiańskiej mitologii. Spore wgłębienie w śniegu biegnące dookoła krzaka stanowiło idealne miejsce do rozłożenia karimaty, a zlodowaciała szadź na gałęziach stanowiła dobrą osłonę przed chłodnym wiatrem. Ciężko było w tej okolicy o lepsze miejsce by spocząć z termosem w ręku. Gorąca herbata owocowa, słodzona miodem... To zawsze dobry pomysł na zimową wędrówkę. 

Na szczycie poza nami pojawił się tylko jeden, dodatkowy turysta, jestem dziwnie pewien, że na Diablaku był w tym momencie już niemały tłumek. Tak sobie marzliśmy i czekaliśmy na pojawienie się słońca. Niebo rozjaśniło się na wschodzie, nabrało pomarańczowej barwy, a my zaczęliśmy się zastanawiać jakie widoki nas dzisiaj czekają. Czekały nas dokładnie takie jak w tej chwili tylko wzbogacone o tarczę naszej gwiazdy. Ot nie było słońca, aż w końcu wyskoczyło gdzieś z za zamglonego horyzontu nie zmieniając praktycznie nic w krajobrazie i to był koniec atrakcji. Żadnego spektakularnego podświetlenia krajobrazu, promieni słonecznych rozlewających się po chmurach ani innych takich. Po prostu na niebie pojawiła się pomarańczowo czerwona kółka, a potem trochę pojaśniała.


Cóż... nie zawsze musi być ekscytująco i wspaniale, tym razem było po prostu ładnie. Tak na prawdę nawet gdybym tego wschodu w ogóle nie był w stanie dojrzeć to też by było dobrze. Najważniejsze było samo wyjście z domu i spędzenie na szlaku choćby kilku godzin. Świeże powietrze, wysiłek i kontakt z naturą zawsze mi dobrze robią.
Popatrzyliśmy sobie, zrobiłem trochę zdjęć i można było wracać. Zdecydowaliśmy się na drobne urozmaicenie, zamiast deptać po własnych śladach, ruszyliśmy do Schroniska PTTK na Hali Miziowej. Na początku szliśmy jeszcze zgodnie ze szlakiem, ale potem gdzieś nam umknął więc poszliśmy po prostu w dół bez zawracania sobie głów taki drobnostkami jak oznaczenia. Śnieg był ubity, nie zapadaliśmy się jakoś szczególnie więc czemu by nie? Miejscami było dość stromo, ja w rakach całkiem dobrze sobie z tym radziłem i schodziłem powoli. Mój towarzysz Krzysiek, nie kłopotał się z zakładaniem tak zbędnych gadżetów jak raki, z bardziej stromych fragmentów po prostu zbiegał i miał z tego kupę frajdy. Też bym sobie pobiegał, ale nieco mnie aparat fotograficzny powstrzymywał. 
Przy schronisku było już trochę więcej ludzi, zwykłych turystów i narciarzy. To byli ci, którzy woleli ruszać w góry już po wschodzie słońca zamiast zarywać pół nocy i wędrować po ciemku, znaczy ci normalni. 
Gdzieś pod schroniskiem rozejrzeliśmy się za czerwonym szlakiem. Robiąc niewielki łuk dotarliśmy nim znowu do granicy, stamtąd szliśmy już przedeptanym rano szlakiem, aż do parkingu. Do domu wróciłem poważnie niedospany, ale w dobrym nastroju, a to chyba najważniejsze?




































Komentarze