Na Rugii, park narodowy Asmund.

Noc w hamakach upłynęła nam miło, ciepło i przytulnie. Doskonale spełniły swoją rolę zapewniając nam odpowiedni wypoczynek. Obudziłem się dość wcześnie, bo miałem ochotę zobaczyć wschód słońca, co najlepsze, nie bardzo musiałem wyłazić z hamaka, żeby go obserwować. Zdecydowałem się jednak na to żeby mieć lepszy kadr na zdjęciach. Słońce wznoszące się powoli ponad Bałtyk zdecydowanie wynagrodziło mi trudy pobudki. Marcinowi do wstawania się wcale nie śpieszyło więc i ja po tej uczcie dla oczu wróciłem jeszcze na drzemkę. Kiedy już obaj zebraliśmy się z hamaków, ranek był w pełni rozkwitu. Zjedliśmy sobie śniadanie nad morzem i ruszyliśmy na parking pod parkiem narodowym Asmund (po ludzku Jasmąt) obok Sośnicy (nie po ludzku Sassnitz). W planie na dzisiaj były kredowe klify z których to miejsce jest najbardziej znane. 

Musieliśmy przejść się kawałek przez las, a potem miasto, żeby dotrzeć do plaży, stamtąd rozpoczęła się nasza, właściwa trasa. Postanowiliśmy iść wzdłuż linii brzegu, pod klifami. Trasa oczywiście wiązała się z jakimś tam ryzykiem wyrwania w czajnik kawałkiem kredowego bloku skalnego, ale było to ryzyko raczej znikome. Pod nogami mieliśmy wygładzone przez morze bryły krzemienia, po lewej, piękne białe klify, poprzecinane pręgami jeszcze nie wypłukanych krzemieni, a po prawej spokojne morze. Bardzo sympatyczne otoczenie, które przywodziło mi na myśl południe Europy, wrażenie potęgowała jeszcze doskonała pogoda. Czułem się jak bym wylądował na śródziemnomorskiej wyspie, oznacza to tylko, tyle, że Bałtyk ma również wiele do zaoferowania.

Dość uważnie przyglądałem się powierzchni mijanych skał, poszukując jakichś skamieniałości. Nie bardzo było szczerze powiedziawszy za czym się rozglądać. Zwłaszcza na początku naszego szlaku, nawet jeśli coś było to już zostało wygrzebane wcześniej przez innych turystów. Jeśli natomiast coś było to w mocno nienajlepszym stanie. Udało mi się znaleźć kilka popękanych belemnitów, kilka jeszcze bardziej popękanych muszli małży i ze dwa fragmenty koralowców. Niezbyt obfita zdobycz, ale zawsze coś. Skamieniałości trzeba było wygrzebywać ze skały, na szczęście kreda jest bardzo miękka więc dało się je po prostu wyskrobać nożem. Jakoś tak się złożyło, że nóż zawsze mam w plecaku, przynajmniej miałem czym pracować. Dopiero po kilku godzinach trasy znalazłem miejsce w którym skamieniałości było nieco więcej. Przez kolejną godzinę łupałem tam odpadłe z klifu fragmenty skały krzemiennym pięściakiem z zapałem godnym lepszej sprawy. Marcin w tym czasie po prostu leżał sobie na plaży gapiąc się gdzieś w dal. Doceniam jego wyrozumiałość. Upaskudziłem się przy okazji tą kredą po pachy, a plecaka do którego zrzucałem skamieniałości do tej pory nie doczyściłem. Cóż... Taki już los amatora własnoręcznie zdobytych pamiątek.

Marsz po kamienistym wybrzeżu nie należy do najwygodniejszych, mimo to dzielnie parliśmy do przodu pokonując kolejne kilometry. Klify ponad nami były dość zróżnicowane więc krajobrazy nie popadały w monotonię, czasem mijaliśmy drzewo, które zwaliło się z urwiska, czasem jakiś mini wodospad, skakaliśmy z głazu na głaz lub przemierzaliśmy osypisko. Pomimo, że przemierzaliśmy raczej płaski teren, było to pewne wyzwanie dla kondycji, zwłaszcza na dystansie 12 kilometrów, bo mniej więcej tyle przeszliśmy wybrzeżem. Trochę sobie nadwyrężyłem przy tym mięsień w prawej łydce ponad kostką. Póki szliśmy było znośnie, ale następnego dnia i przez dalszy tydzień trzeba go było traktować leczniczą maścią.

W pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że warto by już wejść na klify i powoli zacząć wracać, niestety nie zapowiadało się, że szybko znajdziemy jakieś oficjalne wejście. Spotkani po drodze ludzie (jedyni od przynajmniej trzech godzin marszu), którzy nadeszli z naprzeciwka poinformowali nas, że jeszcze kilka kilometrów będziemy musieli brnąc po kamieniach zanim dotrzemy do najbliższych schodów. Zdecydowaliśmy, że skorzystamy z innego rozwiązania i spróbujemy wspiąć się na klify na dziko. Oczywiście nie było nawet mowy o wspinaniu się po pionowej i bardzo kruchej skale bez jakichkolwiek zabezpieczeń, z zabezpieczeniami też by się raczej nie dało. Wybraliśmy miejsce w którym pionowa ściana przeszła w stok którego pochylenie wahało się gdzieś pomiędzy 55 a 75 stopni i ruszyliśmy pod górę. 

Łatwe to nie było, musieliśmy iść od drzewa do drzewa, żeby się czegoś przytrzymać, grunt uciekał nam spod nóg i ogólnie dość łatwo było stracić równowagę i zatrzymać się piętnaście metrów niżej na jakimś pniaku. Najłatwiej szło się do góry po zwalonych drzewach, bo te dawały chociaż stabilne podłoże dla butów. Wspinaczka zajęła nam przynajmniej 20 minut, i była najbardziej emocjonującym elementem wyprawy. Szczęśliwie obydwaj dotarliśmy w końcu do płaskiego terenu i rozpoczęliśmy poszukiwania jakiejś ścieżki. Stary bukowy las porastający półwysep jest poprzecinany spora ilością szlaków turystycznych, trzeba było tylko na jakiś w końcu wejść.  Trochę nam to zajęło ale w końcu się udało. Ruszyliśmy w drogę powrotną, znowu wzdłuż wybrzeża, ale tym razem ponad klifami, podziwiając linie brzegową z coraz to pojawiających się przed nami punktów widokowych. Z góry widoki są na prawdę piękne, ale nie umywają się do tych z dołu. Bukowa puszcza przez którą szliśmy sprawiała również bardzo przyjemne wrażenie, szkoda, że mieliśmy już mało czasu bo po niej też warto by się dłużej powłóczyć. 

W drodze powrotnej narzuciliśmy sobie dość duże tępo, trzeba było w końcu jakoś wcześnie dotrzeć do hotelu oddalonego od nas o ponad 3 godziny i wyspać się przed pracą. Nasza dwudniowa wycieczka dobiegła końca na parkingu pod autem. Po łącznie 20 km marszu obydwaj byliśmy już zmęczeni, ale również zadowoleni. Może i nie było w tej wyprawie niesamowitych przygód i wielkich ekscytacji, ale w końcu spełniłem swoje marzenie o podróży na Arkonę, a to się chyba najbardziej liczy?
































































Komentarze