Z paralotnią na Babią Górę.

Nadeszła zima (przynajmniej według kalendarza) a rok 2020 miał się ku końcowi, więc trzeba się było gdzieś w góry wybrać. Tak się zbierałem do tego i zbierałem, aż w końcu kolega dał mi znać, że się wybiera i ma miejsce w aucie. Tego typu bodźca zewnętrznego właśnie mi było potrzeba. Od razu zostałem tez uczciwie poinformowany, że schodził będę sobie sam.


A czemu sam? Otóż ów człowiek, wraz ze swoim kumplem wybierał się na Diablak, żeby zlecieć stamtąd na paralotniach. Jak by ktoś nie wiedział to taki kawałek mniej lub bardziej kolorowej płachty ze sznureczkami. Ja oczywiście nie posiadam ani paralotni, ani umiejętności, żeby się na niej nie zabić więc w obydwie strony czekał mnie klasyczny spacerek. 
Naszą trasę zaczęliśmy od Stańcowej Polany, jest tam całkiem obszerny parking na którym spotkaliśmy się z ostatnim uczestnikiem wyprawy. Tam znajduje się również początek zielonego szlaku, który zaprowadził nas na sam szczyt. 
W czasie jazdy pod Babią Górę zastanawialiśmy się czy nie okaże się, że wszyscy będziemy schodzić. Przez większość trasy towarzyszyła nam mgła, a ta jest delikatnie mówiąc niewskazana przy lotach na paralotni. No dobra, w lataniu może tak bardzo nie przeszkadza, ale lądowanie podobno bywa w takich warunkach dość bolesne. Nie wiem na pewno bo nie próbowałem. Na szczęście przy parkingu było tej mgły znacznie mniej więc chłopaki odzyskali nieco wiary w powodzenie wyprawy.


Pomimo końca grudnia było ciepło i bezśnieżnie, ja maszerowałem jedynie w koszulce termoaktywnej na grzbiecie i nie czułem żadnego dyskomfortu z powodu zimna. (Tak swoją drogą, to całkiem mogę polecić bo to produkt polskiej firmy Slavia Polska w dodatku prowadzonej przez porządnych ludzi). Reszta ekipy wolała kurtki. Chłopaki nieśli na grzbietach swoje paralotnie chwilowo w postaci dwudziestokilogramowych plecaków. Przestałem się wtedy dziwić, czemu zależało im na powrocie drogą powietrzną. Też by mi się nie chciało nieść tego z powrotem. 
Szlak był lekki, a pogoda ładna więc szło nam się całkiem sprawnie i przyjemnie, ale bez większych rewelacji. Ot spacer jak spacer, tylko z plecakiem i pod górkę. Rewelacje zaczęły się gdzieś w połowie drogi. Zeszliśmy nieco z biegnącego przez las szlaku, żeby zerknąć na krajobrazy w końcu widoczne pomiędzy drzewami. Widok jaki roztaczał się przed nami poruszył do głębi moją delikatną i wrażliwą jak pniak duszę.
Morze mgieł rozlane po nizinie z ciemnymi wyspami pojedynczych wzgórz i gór wyłaniających się ze skłębionej bieli. Całości obrazu dopełniały pobliskie przecież Tatry odcinające się od horyzontu na tle błękitnego nieba. Widok raczej niecodzienny, a z pewnością urzekający i wart uwiecznienia.


Drzew zaczęło ubywać i powoli przeszły w kosodrzewinę, na szlaku pojawił się zdeptany śnieg, a chmur poniżej nas nie ubywało. Pogodę mieliśmy piękną i niezbyt wietrzną widoki jeszcze lepsze, właściwie to czego jeszcze można chcieć od wędrówki? Bliżej szczytu zaczął się dość stromy i oblodzony fragment szlaku, w sumie lodu zostały resztki więc się nawet nie fatygowałem z zakładaniem raków, ale kilka dni wcześniej raczej by się bez tego nie obeszło. Dzisiaj wystarczyło się kurczowo czepiać kosodrzewiny, żeby uratować siekacze. Wdrapaliśmy się na czubek Diablaka bez większych problemów, tylko trochę często oglądaliśmy się za siebie. Podejście zielonym szlakiem daje możliwość obserwowania Tatr przez sporą część drogi, ciężko z takiej okazji nie skożystać. Odpoczęliśmy chwilę i moi towarzysze wędrówki zajęli się przygotowaniem swojego sprzętu. Stwierdzili, że widoczność w miejscu lądowania i prędkość wiatru mają odpowiednie, znaczy "warun jest" i zamierzają z niego skorzystać. Tu wypada wyjaśnić pewną kwestię, z parku narodowego startować nie wolno, tak przynajmniej mówią polskie przepisy. Przepisy słowackie już tak restrykcyjne nie są, więc start ze słowackiej strony Diablaka i lądowanie poza obszarem parku nie stanowią kolizji z prawem. Tak, Polak potrafi radzić sobie z takimi niedogodnościami jak zbędne przepisy.


Oni zajęli się rozkładaniem swojego sprzętu, a ja zająłem się robieniem fotografii. Trzeba przyznać, że kolorowe paralotnie wraz z opisanym już powyżej tłem komponowały się w bardzo malowniczy obraz. Budziły też całkiem dużą sensację pośród innych wędrowców przebywających wtedy na wierzchołku góry. 
Po kilkunastu minutach czasze paralotni były już rozłożone, a  linki rozplątane i wyrównane. Chwilę potem chłopaki poczęli łapać wiatr w żagle i oderwali się od ziemi. Lot ponad płaszczykiem chmur musiał być całkiem ciekawym przeżyciem i nawet im tego przez chwilę pozazdrościłem, z drugiej strony spacerek z plecakiem to też fajna sprawa. Można się przy tym zmęczyć, spocić i sobie kostkę skręcić, same atrakcje. Nacieszyłem jeszcze nieco oczy otaczającymi mnie widokami, zrobiłem sobie jakieś zdjęcie autowyzwalaczaem, a potem jakimś Słowakiem i byłem gotów do powrotnego marszu. W końcu moi towarzysze czekali już na mnie, na dole.
































































Komentarze