Beskidy - pierwsza eksploracja.

Duszę ciągnęło do mokrych i ciemnych nor gdzieś w skałach tylko o towarzystwo było zawsze ciężko. Z tego też powodu postanowiłem poszukać wsparcia strukturalnego i się do klubu speleologicznego zapisałem. Procedura okazała się dość prosta, mianowicie należało opłacić składki i wpisowe. Pierwszym profitem tego posunięcia było poznanie innych członków klubu, na przykład Pawła Gądka zajmującego się poszukiwaniami nowych jaskiń i eksploracją tych już znanych. Bardzo mi ta znajomość do gustu przypadła. Facet grzebie głównie w Beskidach, a ja ze Skoczowa mam tam bardzo blisko. Wymieniliśmy się kontaktami i dość szybko udało się nam ustawić na wspólną eksplorację. 


Spotkanie wypadło nam dziewiętnastego października roku pańskiego 2020, w godzinach wieczornych na Przełęczy Salmopolskiej.  W jaskiniach z natury jest ciemno więc nocna pora nie stanowi istotnej przeszkody w eksploracjach. Na miejscu spotkania stawił się Paweł, Tomek i oczywiście ja. Najstarszy z ekipy, ale przy tym najmniej w jaskiniach doświadczony. Naszym dzisiejszym celem była Jaskinia w Podkowie Wyżnia. Obiekt jak na razie niezbyt obszerny, ale mieliśmy nadzieję, że uda nam się odnaleźć w nim kolejne korytarze. No ale najpierw trzeba było odnaleźć sam obiekt. Po około piętnastominutowym marszu drogą i kilkuminutowym spacerze po lesie oświetlonym jedynie naszymi latarkami stanęliśmy przed wlotem do jaskini. Nie mam pojęcia jakim cudem chłopakom udało się go odnaleźć i to po ciemku, ale dokonali tego bez większego trudu. 
Teraz pozostało tylko założyć odpowiednie ciuchy i rozpocząć zabawę. Najstosowniejszym strojem do jaskini jest jednoczęściowy kombinezon, najlepiej z materiału choć odrobinę odpornego na przemakanie. Bardzo to ułatwia życie, człowiek nie haczy się ubraniami w zaciskach, nie wpada mu mokre błoto pod koszulkę, ubrania nie podwijają się odkrywając gołe nerki w sam raz na spotkanie z zimną skałą... Zalety trudne do przecenienia, niestety ja się jeszcze własnego nie dorobiłem. Oczywiście mam taki zamiar, niemniej ogrom innych wydatków nieco mnie tu hamuje. 


Otwór wejściowy do jaskini nie imponował swoimi rozmiarami, w zasadzie to bardziej przypominał norę grubszego borsuka niż przejście, którym mógłby się przecisnąć człowiek. Po prostu sobie był i buchał niewielkimi kłębami pary wyraźnie widocznymi w świetle latarek. Temperatury w jaskiniach zazwyczaj są stałe i wynoszą tak orientacyjnie od 4 do 8 stopni Celsjusza. Na zewnątrz było na pewno chłodniej, stąd widoczna para wodna. Pierwszy rzut oka wzbudził we mnie odrobinę sceptycyzmu, no ale skoro reszta ekipy stwierdziła, że da się tam wejść to znaczy, że się da. Tomek, przeszedł pierwszy, potem przyszła moja kolej. Wlot do jaskini dość mocno opadał w dół więc trzeba się tam było wciskać nogami do przodu, zdecydowanie mniej komfortowa pozycja niż odwrotna, ale dająca znacznie mniejsze szanse na skręcenie sobie karku. Pomimo obszernych gabarytów udało mi się w miarę sprawnie wczołgać do połowy tunelu i podać na dół kilka niezbędnych narzędzi  oraz mój, niezastąpiony aparat fotograficzny. Nie było tego razem wiele i całe szczęście, bo miejsca w jaskini też za wiele nie było. 


Paweł zajął się pomiarami jaskini, wystarczył mu do tego dalmierz i odrobina barwnika. Robił nim plamki na skałach, żeby mieć punkty orientacyjne, w które celował potem laserem i spisywał wyniki. Ja zacząłem od przyjrzenia się grocie. Mała salka po lewej kończąca się studnią i znajdującym się pod sufitem niewielkim otworem prowadzącym do kolejnego przypominającego rozmiarami trumnę pomieszczenia. Po prawej pozioma i pionowa szczelina łączące się mniej więcej pod kątem prostym i prowadzące ledwie kilka metrów dalej. Dno jaskini jest zasłane różnych rozmiarów głazami, prawdopodobnie gdzieś pod nimi kryją się kolejne korytarze, tylko gdzie? Porozglądaliśmy się trochę, próbując odszukać jakieś obiecujące miejsca, ale bez większych skutków. Ruszyłem na prawo i wcisnąłem się w tą pionową szczelinę, dość szybko się poszerzyła prowadząc mnie do niewielkiej studzienki, w której miałem nadzieję dogrzebać się nowych korytarzy. No i rzeczywiście po usunięciu kilku kamieni przed moimi oczami otworzyło się nowe przejście, szkoda tylko, że dla stworzenia rozmiarów chomika... Może i nie zaliczyłem tam wielkiego sukcesu, ale przynajmniej pokonałem całkiem ciekawy zacisk, żeby tam dotrzeć. Pokonanie go w drugą stronę, zajęło mi nieco więcej czasu. Miałem dość niewygodną pozycję, i marne poparcie dla stóp. Dobre pięć minut się męczyłem, zanim udało mi się przecisnąć lewe udo do poziomej szczeliny i jakoś się wyczołgać. Na takie atrakcje właśnie liczyłem pisząc się na ten wyjazd i na szczęście się nie zawiodłem.

Miejsce, z którego było mi się ciężko wyczołgać.

Skoncentrowaliśmy się w końcu na otworze pod sufitem, o którym wcześniej wspominałem, chwilowo on dawał najciekawsze perspektywy. Ja ważę około 100 kg (wolę określenie dorodny niż grubas i tej nomenklatury proszę się względem mnie trzymać) więc nie miałem najmniejszych szans się w niego zmieścić. Tomek przy swoich 60-ciu kilogramach żywej wagi też nie podołał. Cóż, nie było innej rady niż poszerzyć otwór, żeby dostać się dalej. Praca nie była szczególnie lekka ani przyjemna, głównie z racji niewygodnej pozycji i braku możliwości wzięcia dobrego zamachu. Pomimo tych trudności w ciągu około godziny udało się nam dostatecznie poszerzyć otwór. Tak w sam raz na Tomka, to on tam wszedł i zaczął rozglądać się w środku za polem do popisu. Faktycznie takie znalazł. Po podaniu mi kilku większych kamieni, żeby nie przeszkadzały we wnęce i przerzuceniu kilku mniejszych, znalazł szczelinę łączącą się ze studzienką pod nami. Zawsze to jakiś sukces. Na nim skończyliśmy dzisiejszą eksplorację, umawialiśmy się w końcu na godzinkę w jaskini, a przesiedzieliśmy tam dwie i pół. Może i nie zaliczyliśmy tym razem spektakularnych sukcesów, ale i tak wyjście uważam za udane. Byłem w końcu przemoczony, ubłocony i miejscami poobcierany, czegóż chcieć więcej?





Rzut oka na sufit.







Komentarze