Słowenia czyli w zamku i kanionie.

Nadeszła wiekopomna chwila! Po latach walki z domem, pracą i temu podobnymi przypadłościami życia dorosłego, udało nam się w końcu całą familią wyruszyć na zagraniczne wakacje. Takie prawdziwe, bo trwające aż tydzień. W zasadzie wyszło dość spontanicznie, kolega z pracy się wybierał ze swoją rodziną w kierunku Morza Śródziemnego, więc zaproponował współudział. Zainteresowało mnie to głównie ze względu na pomysł wypadu w Alpy Julijskie.


Żywię zainteresowało wszystko poza tym wypadem. Z racji tego, że przebywam ostatnio na terytorium wroga dla uśpienia czujności nazywanym obecnie RFN, to całe pakowanie spadło na barki mojej małżonki. Ja dojechałem w niedzielę rano prawie na gotowe, dorzuciłem trochę swoich rzeczy potrzebnych mi w góry czy do nurkowania i w południe tego samego dnia wyruszyliśmy już w trasę.

Pierwszym punktem naszej wycieczki miała być Słowenia, a konkretniej park narodowy lub jego najbliższe okolice. Nie bardzo istnieje sens konkretyzowania o który park chodzi, bo Słoweńcy mają tylko jeden. Z obowiązku dziennikarskiego dopowiem, że to Triglavski Park Narodowy. Udało nam się tam dojechać w około 9 godzin (z drobnymi przerwami) przy wzorowej postawie Radosza, który dzielnie zniósł taki kawał czasu w foteliku. Po 20-stej byliśmy już na polu namiotowym.
Wybór motywowany głównie brakiem wolnych miejsc na innych kempingach padł na Camp Danica znajdujący się z jakiegoś powodu w miejscowości Danica nad brzegiem rzeki Sava Bohinjka. Miejsce całkiem schludne, z odpowiednią infrastrukturą i przede wszystkim bardzo blisko granic parku narodowego.


Zwiedzanie rozpoczęliśmy następnego dnia od jeziora Bled. Znaczy jezioro, jak jezioro, bardziej nas zainteresował zamek stojący na szczycie skały opadającej do jego brzegów stromym klifem. Do zamku da się dotrzeć autem i zaparkować tuż pod murami na płatnym parkingu lub skorzystać z parkingu darmowego i wzbogacić wycieczkę o spacer pod górkę. Z racji zamiłowania do przygody wybraliśmy wariant numer dwa. Wydaliśmy po kilkanaście euro od osoby na wejściówki i z mapką znalezioną przy kasie zaczęliśmy zwiedzać zamek. Okazał się on być miejscem dobrze zachowanym i skomercjalizowanym do granic możliwości. Zaopatrzonym w sklepiki, jadłodajnie budki z lodami i niewielkie muzeum. W zasadzie to miejsce dobrze nadające się na lekką i rodzinną wycieczkę z małymi dziećmi, ale niewiele ponad to, zwłaszcza za tą cenę. Po zwiedzeniu tej w sumie niewielkiej budowli wróciliśmy do aut i ruszyliśmy w kierunku drugiej, przewidzianej na dzisiaj atrakcji czyli wąwozu Vintgar. Tu zapowiadało się lepiej, alpejskie wąwozy często potrafią zachwycić, wiem bo już kilka widziałem. Znaki zaprowadziły nas na jakiś parking oddalony około dwóch (z dziećmi czterech) kilometrów od kanionu.


Tu również nie obeszło się bez biletów, dzięki parze Polaków przypadkowo spotkanych w kolejce udało się zebrać 10 osób i dzięki temu kupić nieco tańsze bilety grupowe. Vintgar zgodnie z przewidywaniami okazał się miejscem bardzo pięknym, ale również przeraźliwie zatłoczonym. Wzdłuż stromych ścian wąwozu zostały wybudowane kładki i mostki przerzucone nad płynącym po jego dnie potokiem. Krystalicznie przejrzysta woda pieniąca się w mniejszych lub większych wodospadach i na skalnych progach lub niemalże świecąca głęboką zielenią i błękitem tam gdzie było nieco spokojniej. Poszarpane, strome skały, czasem obrośnięte paprocią, czasem nagie. To wszystko splecione ze sobą dawało urocze widoki, wystarczyło tylko zapomnieć o otaczającej nas ciżbie ludzkiej, żeby delektować się pięknem natury. A nie było to takie proste na wąskich kładkach i chodnikach, ale dzielnie próbowaliśmy. Na szczęście pod koniec kilkusetmetrowego spacerku przez tą nieco przerośniętą rozpadlinę w skale, mocno się przeluźniło i nawet nie trzeba się było martwić, że nam zaraz Radosza zadepczą. Wąwóz jest zdecydowanie miejscem wartym polecenia, ale chyba warto tam zajrzeć przed godzinami szczytu.

Po dotarciu do sporego wodospadu kończącego płatny fragment szlaku zdecydowaliśmy, że kobiety i dzieci zostaną z tej strony, a ja i Mariusz wrócimy po auta i podjedziemy nimi od strony drugiego wejścia. Pomysł w teorii świetny, praktyka okazała się mniej różowa. Nawigacja, która miała doprowadzić nas do parkingu, na którym czekają nasze rodziny nieco zawiodła. Wujek google poprowadził nas przez jakieś polne i leśne dróżki, żeby oświadczyć po środku losowo wybranej wioski, że jesteśmy na miejscu. Nieco się to mijało z prawdą. Ostatecznie dotarliśmy po rodziny, szkoda tylko, że zajęło nam to ponad dwie godziny...
Resztę dnia poświęciliśmy na relaks i planowanie dnia jutrzejszego; który miał być gwoździem programu na wyjeździe i właściwie podstawowym powodem dla którego się na te wakacje skusiłem. Chodzi oczywiście o wyjścia na Triglav.






























Komentarze