Na szczycie Triglava.

Nareszcie! Nadszedł dzień w którym mieliśmy wybrać się w słoweńskie góry. Dzień wcześniej przyjrzeliśmy się mapie i zdecydowaliśmy z którego punktu zamierzamy ruszać. Padło na "parking Pri Lesi". Miejsce oddalone od naszego biwaku o przynajmniej godzinę jazdy. Z racji tego pobudkę urządziliśmy sobie gdzieś pomiędzy późną nocą, a wczesnym rankiem, tak około 4.30. Niedawno zakupiony i skrzętnie spakowany plecak czekał już na mnie podobnie jak sterta ubrań na trasę. Wystarczyło wypełznąć z namiotu, wskoczyć w ciuchy i byłem gotowy do akcji. Mariusz też uwinął się bardzo sprawnie i jeszcze po ciemku ruszyliśmy w drogę.


Trasa, którą można dostać się na nasz parking biegnie na południe od Mojstrany i potem nieco skręca ku zachodowi. Wiedzie doliną  Krma pomiędzy masywami Rjaviny i Debelej Peči. Dotarcie z naszego biwaku pod Pri Lesi zajęło nam nieco ponad godzinę jazdy autem. Po wjeździe do doliny najpierw minęliśmy schronisko Kovinarska Koča v Krmi. Znajduje się tam pierwszy z trzech dostępnych parkingów, o tej porze całkowicie pusty, jakiś kilometr dalej znajduje się kolejny parking, a nasz docelowy jest oddalony od schroniska o jakieś dwa kilometry nie najlepszej, szutrowej trasy z wybojami. Jechaliśmy tam pomiędzy stromo wznoszącymi się ku niebu i nieodległymi przecież skalnymi ścianami doliny obserwując pasma mgły wijące się nad pastwiskami. Mariusz obserwował jeszcze drogę, żeby nie urwać miski olejowej na większym dołku. Ledwo świtało gdy dotarliśmy na postój, mimo to, część miejsc na niezbyt rozległym parkingu była już zajęta. Zapewne niektórzy przyjechali dzień wcześniej i nocowali w górach, ale widzieliśmy też ze cztery osoby, które właśnie zbierały się na szlak. W tym parę Polaków z którymi zamieniliśmy kilka słów. Parking zgodnie z nazwą przypominał polanę w lesie, całkiem miło, że bezpłatną. Zostawiliśmy tam auto i raźno ruszyliśmy przed siebie, dokładniej w kierunku Travnej Doliny.


Początkowo szliśmy leśnym, kamienistym szlakiem, po kilku kilometrach (ze czterech?) drzewa zaczęły rzednąć i  karleć. Pojawiły się w końcu szersze widoki, teraz czułem się już na właściwym miejscu. Szlak ciągle był dość lekki i łatwy, ale Mariusz nienawykły do górskich wędrówek już odczuwał jego trudy, mi szło się całkiem nieźle. Pierwszy przystanek zrobiliśmy pod pasterską chatką na 1725 m.n.p.m. (startowaliśmy z 946 m.n.p.m.), posililiśmy się jakimiś batonikami, popatrzyliśmy sobie na piękne widoki, nie uzupełniliśmy wody bo nie było gdzie i odprowadzani muczeniem krówek ruszyliśmy dalej. Szlak powiódł nas obok szczytu noszącego swojską nazwę Kurica w kierunku noszącej swojską nazwę przełęczy Konsjko Sedlo. Właściwie to byliśmy przecież w Słowenii, kraju bratnim nam krwią i kulturą więc spotykanie tu swojskich nazw i zwyczajów nie było niczym nadzwyczajnym. Do tej pory szlak wytyczały nam tylko czerwono-białe kółka wymalowane na skałach, na przełęczy natomiast spotkaliśmy pierwsze tabliczki informacyjne ze strzałkami, zdecydowanie ułatwiło nam to nawigację. Wrażenia z marszu miałem jak najlepsze, świetna widoczność, niezbyt trudny szlak, oznaczenia wystarczające, żeby się nie zgubić... No dobra jedynym minusem było za mocne słońce, prażyło całkiem zdrowo i z racji bezchmurnego nieba nieprzerwanie. Przekładało się to oczywiście na większe zużycie wody, której nie było gdzie uzupełnić po drodze. Szło się przez to trochę ciężej, ale mim to dawaliśmy sobie radę, sam szlak jak do tej pory nie przedstawiał żadnych trudności technicznych, ot zwykła górska ścieżka pomiędzy skałami i trawą, choć z bardzo urokliwą panoramą dookoła. Właściwie to mieliśmy za sobą już kilka godzin marszu i ponad tysiąc metrów podejścia, to sporo. No ale kto by na to zwracał uwagę skoro przed nami było jeszcze ponad osiemset metrów przewyższenia do pokonania, z czego przynajmniej część szlakiem via ferrata?


Z siodła ruszyliśmy już dużo ciekawszym szlakiem w kierunku Domu Planika, zrobiło się bardziej stromo i wymagająco, trawa zniknęła, zostały same kamienie. Bliżej schroniska pojawiły się natomiast smętne resztki lodowca. Kiedyś piętrzyły się tu pewnie piękne seraki, zostały po nich jedynie niedobitki lodu poupychane w skalnych zagłębieniach. Jeśli kiedyś znowu się ochłodzi to pewnie i lodowiec się odrodzi, choć chwilowo ten scenariusz wydaje mi się nadzwyczaj mało prawdopodobny.
Dom Planika okazał się całkiem sporym schroniskiem z noclegami, bufetem i całą resztą infrastruktury niezbędnej turystom. Zrobiliśmy tam sobie dłuższą przerwę na regenerację sił, ja nawet jakiś gulasz sobie zamówiłem. Schronisko wydawało się całkiem schludne, choć miało też swoje wady, pierwszą był brak bieżącej wody, pan z obsługi wyjaśnił mi, że w kranach płynie deszczówka i raczej nie rekomenduje jej do uzupełnienia rezerw trunków. Na szczęście dysponował butelkowaną mineralką po paskarskich cenach. Prawdopodobnie to co miałem ze sobą wystarczyłoby mi na upartego, ale jakoś tak lubię mieć ze sobą zapas pitnej wody, nawet jeśli oznacza to dodatkowe, niekoniecznie niezbędne półtorej kilograma na plecach. Spokojniejszy wtedy jestem i skupiam się na tym co widzę dookoła, a nie na przeliczaniu topniejących zapasów na marszogodziny.


Kolejną wadą schroniska były wychodki na zewnątrz, takie typowo górskie z pozycją na narciarza. Cóż... Dało się zauważyć, że w schronisku jest duży ruch i to już z kilkunastu metrów odległości, wejść do środka się raczej nie dało. Natężenie cudnych dla wygłodzonej muchy woni potęgował jeszcze upał. Jakoś tak spontaniczne i jednogłośnie zdecydowaliśmy, że odpoczywamy po przeciwnej stronie schroniska.
Leniliśmy się ponad pół godziny, po Mariuszu wyraźnie było widać, że wędrówka mocno go męczy, przebąkiwał coś nawet o poczekaniu na mnie w schronisku. Na szczęście ambicje połączone z zewnętrzną motywacją z mojej strony pomogły i ruszyliśmy razem na ostatni fragment szlaku dzielący nas od szczytu. Tu było już na prawdę przyjemnie, strome skały, wąskie ścieżki i zabezpieczenia do szlaku via ferrata. Osobiście uważam, że zwykłe łańcuchy wystarczyłyby w zupełności, z resztą swoim zwyczajem szedłem tak, żeby się nimi nie posiłkować, może to i jest trochę trudniejsze, ale na pewno daje więcej satysfakcji. Miejscami było na prawdę stromo, w szczególności przy podejściu na grań prowadzącą już do szczytu, Bardzo sympatyczne miejsce, wąski grzebień skalny po którego grzbiecie biegnie sobie wygodna ścieżka, a po bokach rozpościera się piękna panorama na okoliczne góry. Osoba z lękiem przestrzeni może mieć tam nie za lekko, ja się czułem na właściwym miejscu. Niedługo potem byliśmy już na szczycie, dotarcie tam od Domu Planika zajęło nam około półtorej godziny. Pomimo, że szlak jest oznaczony jako via ferrata, uprzęże okazały się na nim całkowicie zbędne, w każdym bądź razie my ich nie założyliśmy. W sieci można znaleźć zalecenia zakładania kasku na ten odcinek szlaku, z racji dość luźnych kamieni którymi można wyrwać w czajnik, jeśli obluzują się komuś powyżej nas pod butem. Zalecenie całkiem sensowne przy większym tłoku na szlaku, a tłok jest tam często. My mieliśmy na tyle dużo szczęścia, że trafiliśmy tam już po godzinach szczytu i mieliśmy całkiem luźno po drodze, co za tym idzie nie było prawie nikogo, kto by mógł na nas zapolować kawałkiem granitu.
Widoki ze szczytu Triglava są przepiękne, okoliczne doliny i góry pokryte reszkami lodowca mogą chwycić za serce nawet osobę niezbyt wrażliwą, na przykład mnie. Wyłożyliśmy się na kamieniach i delektowaliśmy się osiągniętym sukcesem i zasłużonym odpoczynkiem wspomaganym racjami żywnościowymi z plecaków. Słoneczko nadal przygrzewało, ale na niebie pojawiły się tez pojedyncze chmury, doskonale nadające się jako tło do fotografii.


Na szczycie było przynajmniej kilkanaście osób poza nami, ale bardziej niż obserwowanie ludzi interesowało mnie obserwowanie ptaków. Dosłownie kilka metrów ode mnie po skałach skakały sobie wieszczki (Pyrrhocorax graculus graculus). Takie nie za wielkie, czarne ptaszydła z żółtymi dziobami, właściwie gdyby nie czerwone nogi to by wyglądały jak nasze kosy. Widziałem już te stworzenia we Francuskich Alpach, ale wtedy jeszcze nie miałem pojęcia co one za jedne. Tak czy inaczej były bardzo ciekawskie i wyraźnie zainteresowane moim jedzeniem. Jako jednostka świadoma ekologicznie, nie dałem im ani kawałka. Zdaje się, że one moją "świadomość" odczytały raczej jako skąpstwo.
Żeby sobie nieco urozmaicić powrót, ze szczytu zeszliśmy inną trasą kierując się na Dom na Krdearici, po prostu musieliśmy cofnąć się kawałek granią, która prowadziła nas na szczyt i zejść po jej drugiej stronie. To był całkiem niezły pomysł z racji stromego zejścia i ciekawych widoków. Na chwilę zaszliśmy do schroniska, a potem powoli zaczęliśmy schodzić w dolinę która nas tu przywiodła. Na parking dotarliśmy około 18tej czyli byliśmy w trasie ponad 12 godzin, i mieliśmy za sobą pokonanie w dwie strony na prawdę sporego przewyższenia. Mariusz już powoli zaczynał słaniać się na nogach, ja mimo zmęczenia trzymałem się całkiem dobrze, jednak odrobina wprawy w górskich wędrówkach jeszcze mi została.
Wycieczka była ciężka, ale satysfakcjonująca, w dodatku dopisała nam pogoda i przez cały dzień mieliśmy świetną widoczność. Większość osób rozbija sobie tą trasę na dwa dni, najpierw docierają do któregoś ze schronisk i tam nocują, a dopiero kolejnego dnia rankiem ruszają na szczyt i schodzą w doliny. My nie mieliśmy czasu na takie rozwiązanie, z resztą jak bym miał nocować w górach to raczej bym wybrał jakąś przytulną półkę skalna niż schronisko. Tak czy inaczej było warto się pomęczyć, żeby wejść na Triglava. Osobom które się tam wybierają chciałbym jedynie polecić zaopatrzenie się w większy zapas wody. Mam nadzieję, że kiedyś tam wrócę, żeby obejść okoliczne szczyty. Para Słowaków którą spotkaliśmy po drodze twierdziła, że w okolicy są prawdziwe ferraty, chciałbym mieć okazję ich poszukać.






















































































Komentarze