Tibradden Farm czyli rekonesans po najbliższej okolicy.

Dawno, dawno temu mieszkałem w Irlandii, niby tylko przez 4 miesiące, no ale mieszkałem. Trafiłem tam do znajomych i podjąłem swoją, pierwszą i do tego bardzo krótką pracę za granicą. Teraz, po 10 latach nieobecności los znowu rzucił mnie na tą wyspę, znowu do pracy, na szczęście nie trafiłem znowu na maszynę CNC. Pora zdać relację z mojego, ponownego pobytu na wyspie świętego Patryka. Tak więc po nie więcej niż czterdziestu uroczych godzinach spędzonych w busie i na dwóch promach dotarliśmy w końcu na miejsce, konkretniej w okolice Dublina. Zostaliśmy ulokowani w Tibradden Farm Cottages i własnie to miejsce położone na wzgórzach za stolicą stało się moją bazą wypadowa do większości wycieczek jakie udało mi się odbyć w tym kraju.



Pierwszy wolny dzień wypadł mi w sobotę 6 stycznia i oczywiście postanowiłem go wykorzystać na wyspanie się, zaraz potem wrzuciłem na grzbiet plecak i ruszyłem na mały rekonesans. Nasze kwatery znajdują się na zboczu wzgórza zaliczającego się do Dublin Mountains czyli pasma większych pagórków przechodzących później w Góry Wicklow. Te ostatnie chciałem zwiedzić w czasie ostatniego pobytu, ale jakoś mi się nie udało, tym razem miałem na to większą szansę. No ale mniejsza z tym, jedyna droga jaka biegła z naszej kwatery, prowadziła w dół, więc własnie ją sobie na dzisiaj obrałem. Irlandia niewiele się zmieniła od kiedy widziałem ja po raz ostatni, nadal składała się głownie z owiec i pagórków wzbogaconych wijącym się bluszczem na co drugim drzewie. Irlandzka przyroda potrafi urzec, surowa, niezbyt bujna, wciąż płukana irlandzkim deszczem lub chłostana wiatrem, a najczęściej traktowana jednym i drugim w tym samym momencie.


Kolczaste krzewy, obrośnięte mchem, kamienne murki, i wspominane już wcześniej pędy bluszczu, czasem grube jak męskie ramię (takie średnio wypasione, bez zastrzyków ze sterydów, ale też nie należące do jakiegoś studenta humanistyki), do tego porośnięte wrzosowiskami wzgórza, kępki lasu i zielone pastwiska. Wszystko to składa się na kraj surowy, a jednak przyjemny dla oka. Pierwszą rzeczą jakiej chciałem dokonać to kupić jakąś mapę okolicy, niestety to nie było takie proste, miejsce w którym zamieszkałem to spore odludzie, choć kolokwialne określenie "zadupie" bardziej by oddawało istotę rzeczy. Nigdzie w pobliżu nie było można takiego zakupu dokonać. Jedyne miejsce, które dawało jakąś nadzieję okazało się prywatnym terenem z siedzibą skautów. Mapy tam nie znalazłem, ale trafiłem na jakieś zebranie skautów, nie było tam nawet jednego człowieka przed czterdziestką. No pech... Przynajmniej w pobliżu ich siedziby płynął miły dla oka strumień nad którym wznosił się kamienny mostek. Przez całą kilkugodzinna wyprawę spotkałem mocno wyliniałego lisa, który nieszczególnie chętnie przede mną uciekał, kilka rudzików i srok, poza tym gawrony, czasem sikorki i ze dwie zdechłe sarny. Złaziłem kilka okolicznych dróg, skręciłem kilka razy do lasu, zrobiłem kilkadziesiąt zdjęć. Wypad nie był szczególnie ekscytujący, ale wstępny rekonesans zrobiłem, na kolejny dzień zaplanowałem sobie już coś bardziej interesującego.
































Komentarze