Czarnhora cz. V. Od Howerli do Popa Iwana.

Nastał dzień w którym zamierzaliśmy zdobyć najwyższy szczyt Ukrainy, no dobra, dzień to dopiero zbierał się do nastania bo wstaliśmy przed świtem. Zapobiegliwie i zaradnie spakowaliśmy się wczoraj, dzisiaj trzeba było tylko przygotować sobie jakieś śniadanie i można było ruszyć na szlak. Z tym szlakiem to w sumie też nie tak do końca, szlak to biegnie sobie od Howerli do Popa Iwana, my musieliśmy najpierw do niego dotrzeć idąc jakimiś ścieżynkami, uznałbym, że to raczej ścieżki jeleni niż ludzi gdybym był na tyle naiwny, żeby wierzyć w ocalenie jakiegokolwiek jelenia w tych stronach przed kłusownikami. 


Nie powiem, żeby początek wyprawy był jakoś szczególnie miły, w nocy padało więc przeciskaliśmy się przez mokre krzaki idąc stromo pod górę Zdaje się, że mieliśmy jakieś 600 m. podejścia, poradziliśmy sobie z tym w miarę sprawnie, robiąc między czasie przerwę na podziwianie wschodu słońca. Niby nic niezwykłego bo codziennie jest jakiś, ale niecodzienni chce mi się wstać na tyle wcześnie i wyleźć na tyle wysoko, żeby go zaobserwować. 
Mniej więcej po godzinie wspinaczki stanęliśmy w końcu na głównym szlaku Czarnohory biegnącym wzdłuż dawnej granicy II Rzeczypospolitej. Ciągle stoją na nim polskie słupki graniczne z datą 1920 wyrytą na boku. 
Kiedy byliśmy już tam, gdzie być powinniśmy, to zaczęliśmy się zbierać do zrobienia tego co powinniśmy, czyli do wyjścia na szczyt Howerli. Trzeba było tam wleźć, a potem zleźć po własnych śladach do punkty wyjścia w którym staliśmy obecnie. Jakoś tak jestem leniwy z natury i nie chciało mi się targać plecaka tam i z powrotem wiec schowałem go w kamieniach obok szlaku. Schowanie czerwonego plecaka nie było takie znowu proste, ale jakoś podołałem, Kuba wolał się ze swoim nie rozstawać choć zdaje mi się, że kilkakrotnie tego potem pożałował.
Howerla wcale nie wyglądała na górę ciężką do zdobycia, jednak pozory potrafią zmylić, dobre pół godziny wchodziliśmy na szczyt i to przy całkiem niezłym tempie marszu. Spodziewałem się, ze będziemy tam pierwszymi turystami w dniu dzisiejszym, jednak jakaś dziewczyna okazała się od nas szybsza, przynajmniej miał nam kto zdjęcie zrobić. Ukraińcy mają chyba zwyczaj przynoszenia tutaj flag w swoich barwach narodowych, dość sporo ich tam widzieliśmy, była też jedna, taka duża z unijnymi gwiazdkami (fuj...) Stoi tam jeszcze krzyż, herb Ukrainy i jakiś słupek, generalnie całkiem gęsto zagospodarowany teren.


Nie zabawiliśmy tam długo, kilkanaście minut na zdjęcia, odpoczynek i podziwianie krajobrazu, a potem znowu na czerwony szlak. Do Popa Iwana mieliśmy stąd jakieś 20 km więc nie było sensu zwlekać. Trasa którą przemierzaliśmy biegnie całkiem malowniczą, pełną połonin granią wspinając się na większość szczytów po drodze inne obchodząc trawersem. Jest wyraźna i dobrze oznaczona, akurat tego dnia bardzo się nam to przydało. Początkowo pogoda nam dopisywała, potem pojawiła się mgła i wiatr. Mgła to nie była taka byle mgiełka, widoczność spadła nam do kilku metrów i zaczęliśmy tracić siebie z oczu. Zazwyczaj szliśmy w większej odległości od siebie, teraz trzeba było się zebrać w sobie i iść równym tempem. Nie powiem, żebym to ułatwiał, ktoś w końcu musiał robić zdjęcia, a tylko ja miałem aparat. Kuba nie do końca umiał wykazać zrozumienie dla mojej pasji fotograficznej, cóż nie każdy ma duszę artysty... Poza mgłą doskwierał nam też wiatr, taki bardzo silny wiatr, w dodatku ten wiatr przynosił ze sobą od czasu do czasu opady. Maszerowałem w goreteksowych spodniach i pod ręką miałem przeciwdeszczową pałatkę więc takie atrakcje nie robiły na mnie wrażenie, Kuba już tak dobrze nie miał więc pogoda mocno mu dokuczała. Przerwę na coś do jedzenia zrobiliśmy sobie w resztkach umocnionych kamieniami okopów z okresu I Wojny Światowej. Fajnie było przysiąść pomiędzy resztkami drutu kolczastego i osłonic sobie choć plecy przed wichurą. Schronienie dawało nam jakiekolwiek szanse, że zdąży się ugryźć batonik zanim wiatr wyrwie go z ręki. Pogoda zmieniała się nam co chwilę, czasem nie było widać nic, po chwili wiatr rozganiał mgłę i na szlak padały jasne promienie słońca, które po chwili wypierał deszcz. Tak  miszmasz pogodowy mieliśmy przez całą drogę. Przynajmniej nie mogliśmy narzekać na monotonię. 


Przy lepszej widoczności udawało się nam już zobaczyć majaczący w oddali szczyt Popa Iwana z ruinami polskiego obserwatorium astronomicznego na szczycie, przypominającego z tej odległości jakieś zamczysko. Pomimo przeciwności losu parliśmy dzielnie na przód. Z odległości kilkuset metrów pozostałości stacji wyglądały już imponująco, na kilkadziesiąt metrów przed celem naszej wędrówki znowu pojawiła się mgła i ruiny zniknęły nam całkowicie z oczu. Gdy do nich dobiegaliśmy lał już rzęsisty deszcz. Na szczęście pozostałości po obserwatorium oferują całkiem dogodne schronienie, nie tylko my z niego skorzystaliśmy, było tam co najmniej kilkanaście innych osób, głownie Ukraińców, ale para Polaków też się znalazła, pogadaliśmy z nimi trochę, zaparzyliśmy herbatę pożyczoną od jakichś Ukrainek i nasze morale mocno skoczyło w górę. Moje na tyle, że nawet mi się chciało po ruinach połazić. Okazało się, że są w całkiem dobrym stanie, w dodatku zaopatrzone w nowy strop. Niektóre pomieszczenia wyglądały jak wysypisko śmieci, inne były całkiem czyste i świetnie się nadawały do nocowania, z tego co zauważyłem, kilka osób zrealizowało ten pomysł w praktyce. W którymś z wyższych pomieszczeń nawet płoną ogień, w czymś przypominającym piec. Nie spodziewałem się takiej atrakcji, ale skwapliwie skorzystałem z zaproszenia do ogrzania dłoni. Widoki jakie fundowała nam dzisiaj natura były na prawdę niezwykłe, mogliśmy obserwować z ruin strzępy białych chmur przelewające się przez grań i tęczę rozciągnięta pomiędzy szczytami na horyzoncie. Ładne to było.


Kiedy deszcz jako tako przeminął, zebraliśmy się w dalszą drogę, kolejnym etapem było zejście do Dżembroni. Wiedzie tam niebieski szlak i na szczęście wiedzie głownie w dół. Schodząc natrafiliśmy jeszcze na ciekawostkę etnograficzną, dość blisko ruin natknęliśmy się we mgle na kilka koni z derkami na grzbietach, obok leżały jakieś toboły i siodła, huculskie, drewniane, zdobione czarnymi wzorkami siodła z wysokim łękiem, takie same jak te, które widziałem w Chatce u Kuby. Byłem święcie przekonany, że takie ustrojstwa to można już tylko w muzeach znaleźć, ewentualnie gdzieś na strychu po pradziadku, myliłem się, ludzie tutaj nadal ich używają. Dobrze, że jeszcze gdzieś na świecie są miejsca gdzie plastik nie wyprał całkowicie tradycji. Po chwili pojawili się jeszcze właściciele siodeł, dwie kobiety i dwóch mężczyzn wyłoniło się z mgły niosąc ze sobą jakieś toboły, prawdopodobnie siano lun świeżą trawę. Niby takie nic wielkiego, ale wryło mi się w pamięć.
Resztę trasy spędziliśmy już w miarę spokojnie, szlak wiódł nas dość stromo w dół pomiędzy całkiem pokaźną liczbą skalnych ostańców, bardzo fotogenicznych moim skromnym zdaniem, zdanie Kuby było nieco odmienne. Możliwe, że za jego postawą kryło się 12-13 godzin marszu w parszywej pogodzie i przemoczonych ciuchach. Przemarznięci, przewiani i zmęczeni dotarliśmy w końcu do Dżembroni leżącej w dolinie u podnóża górki na której stoi Chatka u Kuby. Tu zrobiliśmy sobie dłuższy odpoczynek i zjedliśmy coś w miejscowym sklepie/barze, do Chatki dotarliśmy już ledwo powłócząc nogami. Maszerowaliśmy dzisiaj co najmniej 14 godzin w warunkach, które ciężko uznać za sielankowe. Może i nie był to wybitnie lekki spacerek, ale zdecydowanie wart odrobiny zmęczenia, które nas kosztował. 
Dzisiejsza noc była ostatnią jaką spędziliśmy w Chatce, następnego dnia ruszyliśmy do Lwowa, żeby tam nacieszyć się klimatem jakże wrośniętego w polską świadomość narodową miasta i mieć blisko do dzisiejszej granicy Polski.


















































































Komentarze