Czarnhora cz. IV. Droga do stacji meto.

Dzisiaj zdecydowaliśmy się w końcu ruszyć na główny szlak i zdobyć najwyższy szczyt Ukrainy czyli Howerlę, a potem  dojść do Popa Iwana i znowu wrócić do Chatki u Kuby. No dobra, na Howerlę to my się dopiero jutro wybieraliśmy, dziś chcieliśmy dotrzeć do jej podnóża i tam przenocować. Kuba (ten z Chatki) polecił nam zajrzeć do stacji meteorologicznej, która znajduje się w tamtej okolicy, podobno można tam kimnąć za niewielkie pieniądze. Pomysł był dobry, alternatywą było nocowanie na dziko, wiązałoby się to jednak z targaniem na sobie większej ilości sprzętu,a przede wszystkim wody w którą okolica raczej nie obfituje. Jutro czekało nas w końcu kilkanaście godzin marszu i woleliśmy go odbyć z nieco mniejszym niż z nieco większym garbem na plecach. 



Tak więc plan na dzisiaj brzmiał: wyspać się, dotrzeć do Zaroślaka, wyjść do stacji meteo, znaleźć stację meteo, dobić się do obsługi stacji meteo, zdobyć tam nocleg, a potem już tylko obijać się do rana. Szczególnie pierwszemu punktowi oddałem się ze szczerą lubością, potem przepakowaliśmy się na spokojnie, zbędne na nasz dwudniowy marsz rzeczy zostawiliśmy w Chatce i ruszyliśmy w drogę. Pogoda nam dopisywała, humory też, nawet zobaczyliśmy pierwsze dzikie zwierzęta większe od wróbla czyli stado pardw. Usiłowaliśmy się dowiedzieć, czemu lasy tutaj są tak puste, okazało się, że to kwestia kłusownictwa, po prostu miejscowi wybili wszystko co się rusza. Bardzo wtedy doceniłem nasze rodzime drzewostany w których spotkać sarnę, dzika czy jelenia nie jest aż takim problemem, no dobra, spotkanie dzika może być problemem, zwłaszcza jeśli dzik jest blisko i też ma ochotę na spotkanie. Poza pardwami udało nam się jeszcze spotkać młodą żmiję. Już w Bystrecu mój towarzysz podróży prawie ją sandałem spotkał, miastowi nie umieją patrzeć pod nogi...
Żeby dotrzeć do Zaroślaka musieliśmy powtórzyć dzisiaj kawałek wczorajszej trasy i odbić przy krzyżu na grobie kogoś z UPA. Do krzyża szło się dość stromo pod górkę, ale bez jakiejś większej tragedii. Pierwszą przerwę zrobiliśmy sobie w ruinach polskiej stacji turystycznej. to musiał być kiedyś piękny obiekt, niestety upadł tak jak II Rzeczpospolita po której niegdysiejszym terytorium się własnie przechadzaliśmy.


Wczoraj nieco nas przesuszyło więc nauczony tym doświadczeniem uzupełniałem wodę za każdym razem, kiedy była ku temu okazja, znaczy, aż raz. Źródełko nie wyglądało szczególnie sterylnie więc miałem okazję wykorzystać tabletkę do uzdatniania wody. Jeśli ktoś nigdy nie pił oczyszczonej w ten sposób wody to niech się napije wody z basenu, będzie miał lekkie porównanie. Mimo to wolałem mieć przy sobie takie paskudztwo niż nie mieć płynu wcale. Oczywiście okazało się, że trasa jest na tyle krótka, że dodatkowa woda okazała się zbędna... 
Do Zaroślaka dotarliśmy nieco po południu, pierwotnie myślałem, że to będzie kolejna mała wioska wciśnięta w sąsiednią dolinę, nie znalazłem tam jednak, żadnego domostwa. Był natomiast hotel, zapewne pamiętający czasy świetności CCCP i sporo kramów z pamiątkami. Przed wojną stało tutaj piękne, polskie schronisko, niestety ono również nie przetrwało. Trafiliśmy po prostu w miejsce z którego zaczyna się szlak na Howerlę i nic ponadto. Czasu mieliśmy aż nadto więc mogliśmy się przyjrzeć pamiątkom oferowanym na sprzedaż. Przerażająca masa bezużytecznych śmieci, trochę się zdziwiłem, że najwyżej w co drugim kramie dało się kupić gadżety UPA lub koszulki ze Stepanem Banderą. We Lwowie jest tego znacznie więcej. W zasadzie barwy UPA jakoś mnie nie dziwiły, ale po jaką cholerę ktoś tam miał na sprzedaż flagę Hiszpanii?
Zaopatrzeni w kwas chlebowy ruszyliśmy w końcu do stacji meteo, trzeba było wejść na żółty szlak biegnący w stronę Niesamowitego Jeziora, a potem odbić z niego na wzgórze wznoszące się ponad Zaroślakiem. Bez większych kłopotów udało nam się trafić do lokalizacji docelowej. Szczyt wzgórza zajmowała spora polana, na niej stały dwa budynki, w pierwszym powiedzieli nam, że tu noclegów nie ma i nic o tym nie wiedzą. Gdy zapukaliśmy do drugiego budynku, otworzył nam młody, trochę zdziczały facet, ten o noclegach już wiedział, zapytał ilu nas, skasował po 50 hrywien (nocleg za 5-6 zł !!!) i zaprowadził nas do naszego pokoju. Dopytałem jeszcze jak stąd dojść na Pożyłowską Przełęcz która leży już na głównym, czerwonym szlaku i mogliśmy się zacząć rozkoszować miejscem w którym nam przyszło dziś nocować. W pokoju stały trzy łóżka, kiedy się im przyjrzałem zacząłem się zastanawiać czy cena noclegu nie jest jednak nieco wygórowana. Stare, rozklekotane, pełne wybojów, przypominały trochę lokalne drogi w Lubelskim. Do tego usyfione materace przykryte kapami pamiętającymi pierestrojkę, drewniana ławka i stół przykryty ceratą w jelonki i kaczuszki. Nie powiem, było tam bardzo klimatycznie, ale określenia "wygodnie" nie odważyłbym się użyć. Jakiś kibel też był, oczywiście bez ciepłej wody, ale sam fakt, że była tam jakakolwiek woda był dla nas nie lada zaskoczeniem. Nawet elektryczność mielił, w prawdzie z generatora prądotwórczego, ale zawsze. Ostatnio takie miejsca widziałem gdzieś na indonezyjskiej prowincji, a tu proszę, wystarczyło przejechać kilkaset kilometrów od rodzinnej wioski, żeby mieć podobne atrakcje. Do wieczora było jeszcze trochę czasu więc obeszliśmy stację dookoła, popatrzyliśmy sobie na górki i jeszcze została kupa czasu na wypoczynek.


W Chatce u Kuby.









Na szlaku.


























Komentarze