Czarnohora cz. III. Na Szpyci.

Mieliśmy w planach spędzić w Chatce u Kuby noc, może dwie, a potem trochę pokoczować na dziko gdzieś przy szlakach. Wyszło nieco inaczej. Kuba jak przystało na osobę dbającą o swój interes opowiedział nam co można zobaczyć w okolicy, najlepiej tak, żeby za daleko nie odchodzić bo po co spać gdzie indziej skoro można u niego? Najbardziej zainteresowały nas ostańce skalne nazywane prze miejscowych "Szpyci", czyli po naszemu żebra. Podobno całkiem malownicze kamyczki i oczywiście to wycieczka w sam raz na jeden dzień tak żeby na wieczór znowu być w Chatce.


W zasadzie schronisko okazało się miejscem na tyle klimatycznym, że nie mieliśmy nic przeciwko takiemu rozwiązaniu. Na drogę dostaliśmy kartkę formatu A4 z opisem trasy. "Idź wzdłuż lasu", "przejdź przez most", "skręć koło krzyża". No mniej więcej tak to wyglądało.
Mój dzień zaczął się dość wcześnie bo jeszcze przed wschodem słońca siedziałem już na werandzie z aparatem oczekując na poranny spektakl światła. Chatka jest usytuowana w tak fajnym miejscu, że nie musiałem się nigdzie ruszać z ławki, żeby wszystko dobrze widzieć i sfotografować, to ważne bo bardzo mi się nie chciało o tej porze łazić za daleko. Potem jeszcze chwilkę poświęciłem na odpoczynek, doczekałem się przebudzenia Kuby, spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy w drogę do Bystreca. Z wioski ruszyliśmy ścieżką w górę potoku, gdzieś tam wyżej mieliśmy odbić w lewo, ale opis szlaku z naszej kratki nieszczególnie się pokrywał z zastaną rzeczywistością więc przegapiliśmy odbicie i poleźliśmy za daleko. Trzeba było zawracać i szukać właściwej drogi, o tym, że ta kolejna , którą wybraliśmy jest tą właściwą upewniliśmy się dopiero docierając do opisanych na kartce ruin. Odetchnęliśmy z ulgą i raźniej ruszyliśmy dalej szukać kolejnych punktów orientacyjnych.


Oczywiście szliśmy polnymi i leśnymi ścieżkami wydeptanymi przez miejscowych, na jakiekolwiek oznaczenie nie było co liczyć, ale to nadawało całej wycieczce uroku. Teraz trzeba było znaleźć krzyż postawiony na mogile jakiegoś bojca UPA poległego w tych górach. Krzyż znaleźliśmy, na blaszanej tabliczce ktoś wydrapał gwoździem imię nie jednego, a czterech poległych, trzech zginęło w 1947 roku walcząc z sowietami, ostatni padł w 1952. Trzeba przyznać, że długo się trzymał. Krzyż był, ale tylko on nam pasował z opisu, reszta ni cholery. Wyszło na to, że to jeszcze nie ten właściwy. Więc poszliśmy dalej w kierunku, który wydawał się nam właściwy. Po drodze spotkaliśmy grupkę osób siedzących na ziemi przy jakichś przekąskach, zawołali nas do siebie i zaprosili, żeby z nimi usiąść. Okazało się, że przyjechali tu na grzyby i jagody, zostaliśmy poczęstowani mięsem i chlebem, do tego zaproponowano nam jeszcze wódkę, ale za tą zgonie podziękowaliśmy. Była fajna okazja, żeby trochę pogawędzić z miejscowymi, okazało się, że ktoś z nich jeździł do Krosna na targi, ktoś inny odwiedził Stalową Wolę, temat zszedł też na wojnę w Donbasie która zdaje się całkiem mocno leżała naszym rozmówcom na sercach. Oczywiście kiedy dowiedzieli się, ze jesteśmy Polakami zareagowali bardzo pozytywnie, to dość typowa reakcja i chyba kolejny dowód na to, że zaszłości historyczne nie wpływają na stosunek dzisiejszych Ukraińców do nas, szkoda, że w drugą stronę to już rzadziej tak działa.


Pożegnaliśmy się ładnie i ruszyliśmy w dalszą drogę, dość szybko trafiliśmy na mostek opisany przez Kubę, podobno po jego drugiej stronie stoi pasterski szałas i warto tam zajść po coś do jedzenia, koniecznie chcieliśmy to sprawdzić. Kilkaset metrów od mostku dostrzegliśmy kryty eternitem domek z bala, obok drewnianą szopkę i rozsypujący się płotek, czyli trafiliśmy dobrze. Gospodarzyło tam dwoch ludzi, pewnie ojciec i syn. Ojciec siedział sobie przy stole zasłanym suszonymi grzybami i był już dość mocno wstawiony, zdaje się, że zasada "nie pić przed południem" go nie obowiązywała, ewentualnie nie przestał pić od wczoraj wieczorem, lub od miesiąca. Pytał nas przynajmniej cztery razy o papierosy za każdym razem tak samo zdziwiony, że nie mamy. Zajął się nami jego syn, tak na oko czterdziestoletni i prawie trzeźwy facet z petem w gębie. Poprosiliśmy go o kawałek sera, zabrał nas do wnętrza chaty i ukroił nam z gotowej już gomółki ponad kilogram, kosztowało nas to chyba z 90 hrywien, 1 kg. kosztował 70. Ser okazał się na prawdę niezły, poza tym mieliśmy gwarancję naturalności i lokalnego pochodzenia produktu. Sama staja też przedstawiała bardzo ciekawy widok, beczki z serwatką stojące gdzieś w kącie, palenisko z wiszącym na nim kotłem, sery wiszące w tetrowych pieluchach pod powałą, na prawdę tam było malowniczo. Podziękowaliśmy za ser, jeszcze raz poinformowaliśmy starszego z panów, że nie mamy papierosów i zawróciliśmy do mostku. Niewiele dalej trafiliśmy na krzyż z naszego przewodnika.


Z tabliczki wynikało, że leży pod nim strilec prowidu OUN o nazwisku Daniiuk który poległ za wolną Ukrainę 30 listopada 1949 roku. Krzyż za piękny nie był bo ktoś go wykonał po prostu z dwóch zespawanych ze sobą i rur, które powoli już zaczęły obłazić z farby. Mniej więcej od tego punktu opis szlaku zaczął nam się zgadzać z zastanym stanem rzeczywistym, poza tym Szpyci zaczęły nam majaczyć na horyzoncie więc wiedzieliśmy już na pewno gdzie nasz cel. Teraz szliśmy dość długo pod górę, między czasie posilając się jeżynami rosnącymi przy drodze. Gdy udało nam się w końcu dotrzeć pod Szpyci byliśmy już nieco zmachani, ale przy tym mocno zadowoleni tym co widzimy. Teraz trzeba to było zobaczyć z bliska, a potem od góry. Skały obchodziliśmy zgodnie z instrukcją od prawej strony, zdaje się, że dałoby się przejść pomiędzy nimi, ale nadmiar luźnych kamieni raczej by tego nie ułatwił, szczególnie osobom z sandałami na stopach. Ponad Szpyciami biegnie zielony szlak, w zasadzie farba jest tak wyblakła, że szlak można by swobodnie przemianować na niebieski, ale ważne, że na niego trafiliśmy. Okazało się nawet, że jest wygodny i całkiem ładnie oznaczony. Przeszliśmy się nim kawałek ponad ostańcami aż do punktu w którym łączył się ze szlakiem oznaczonym na czerwono. W tych okolicach urządziliśmy sobie popas i ruszyliśmy w drogę powrotną zielonym szlakiem wiodącym już do Bystreca. Po drodze znaleźliśmy kolejny krzyż upamiętniający tym razem dwóch żołnierzy UPA, ten miał porządną tabliczkę i powiewała nad nim czerwono czarna flaga. UPA musiała stawiać tu na prawdę zacięty opór bolszewikom skoro zostało po tym aż tyle mogił rozsianych po okolicy, z Polakami natomiast tutaj nie walczyła, ale to czysto praktycznego powodu, a konkretniej braku Polaków w okolicy...
W wiosce odwiedziliśmy dwa sklepy i zdobyliśmy od jakiejś, spotkanej po drodze pani świeże mleko na wieczór, idealne do naszego pysznego sera.




























































Komentarze