Czarnohora cz. II. Droga do Chatki u Kuby.

Wstał piękny, ciepły i pogodny poranek. Idealny, żeby wejść na szlak, więc poszliśmy go poszukać. Nasz gospodarz wczoraj wytłumaczył nam mniej więcej jak mamy iść, żeby się do Dżembroni dostać, dziś zapakowaliśmy na grzbiet plecaki i ruszyliśmy opłotkami na wskazaną trasę. Plan był prosty, znaleźć Chatkę u Kuby, czyli polskie schronisko w paśmie górskim Czarnohory i wtedy zastanowić się co dalej.

Nie zaszliśmy za daleko gdy z oddali zobaczyłem naszego gospodarza z wiadrem świeżo udojonego mleka. Takiej okazji nie można było przepuścić, odkupiliśmy od niego jakieś półtorej litra przelane do plastikowej butelki (15 hrywien) i wyżłopaliśmy to z Kubą na miejscu. Ciepłe, mleko od szczęśliwej krówki z pastwiska, pyszne... Od razu stanęły mi przed oczami radosne chwile wczesnego dzieciństwa, wychowywałem się w końcu na prawdziwej wsi na Podkarpaciu, takiej z krówkami, świnkami i całą resztą żywego inwentarza wliczając w to nawet jaskółki w stajni. Zawsze kiedy babcia doiła krowę to biegłem do niej ze szklanką, a ona doiła mleko prosto do niej. Na mleku robiła się wtedy taka pyszna pianka i babcia musiała mi przynajmniej trzy dolewki tej piany robić zanim się od niej odczepiłem. Tyko tego mi w tym mleku do pełni szczęścia brakowało. 
Szliśmy teraz jakimiś polnymi ścieżkami pomiędzy ogrodzeniami dla bydła i stogami siana, po prawej mając nieodległe zabudowania wioski. Ścieżka doprowadziła nas w końcu do nieco szerszej drogi, na której zaczęliśmy spotykać autochtonów. Zamieniliśmy kilka słów z jednym i powiedział nam, że dzisiaj pierwszy dzień roku szkolnego, więc warto by zobaczyć co dzieje się w szkole. Faktycznie widzieliśmy gdzieś w oddali odświętnie ubranych ludzi z dziećmi. Tutaj warto wyjaśnić, że odświętnie oznaczało niemal obowiązkowo akcenty ludowe, głownie wyszywanki zarówno na męskich jak i kobiecych strojach. Im bliżej szkoły tym rodzin prowadzących swoje pociechy na pierwsze lekcje w tym roku przybywało. W końcu znaleźliśmy szkołę i postanowiliśmy zabawić przy niej nieco dłużej, żeby zobaczyć jak będzie wyglądała inauguracja roku. Poza tym wątki ludowe na strojach niemal wszystkich dookoła sprawiały, że miałem co fotografować. Oczywiście najpierw zapytałem jakąś kręcącą się po placu przed szkołą nauczycielkę czy mogę, ani ona, ani nikt inny nie miał żadnych obiekcji wiec nie oszczędzałem aparatu.


Okazało się, że impreza ma mocno patriotyczny charakter, ze szkolnych głośników leciała ukraińska muzyka, a teksty typu "batkiewszczizna" czy "nasza Ukraina" przewijały się co najmniej "często". W końcu dzieci zostały ustawione wokół prostokątnego placu i rozpoczęły się przemówienia grona pedagogicznego. Praktycznie każde z nich zaczynało się od "sława Jezu Chrystu" nie rozumiałem wszystkiego, ale na pewno było sporo o obecnych obrońcach granic Ukrainy w kontekście wojny na wschodzie kraju i o tych, którzy za Ukrainę walczyli kiedyś, można zgadywać w kontekście jakiej formacji. W jednym z przemówień padło dość popularne hasło "Sława Ukrainie" które spotkało się z gremialnym odzewem "hierojom sława", jakiś chłopczyk z tłumu dorzucił jeszcze "śmiert wrahom" do kompletu i spotkał się ze sporym aplauzem. Fakt, że te hasła wykrzykiwane są teraz na tle szkoły, a nie płonącej woski na Wołyniu odbieram jednak jako zmianę na lepsze. W ogóle koniecznie trzeba nadmienić, że wszyscy byli do nas bardzo przyjacielsko nastawieni, zagadywali, podawali rękę i się uśmiechali i nikt nawet nie próbował zadźgać nas widłami, a fakt, ze jesteśmy Polakami nie sprawiał nikomu najmniejszego problemu. Zwyczajnie dzisiejszy kult UPA na Ukrainie nie ma w najmniejszym stopniu antypolskiego nastawienia i koniecznie sobie trzeba z tego zdawać sprawę. Tak w ogóle to cała oprawa inauguracji roku szkolnego bardzo mi się podobała. 
Zwinęliśmy się przed końcem uroczystości i pomaszerowaliśmy dalej czymś co kiedyś zapewne było jezdnią. Po drodze zrobiliśmy sobie przerwę przy niewielkiej, obitej wytłaczaną we wzorki blachą budce mieszczącej sklepik. Można w nim było dostać lany kwas chlebowy, który niemalże natychmiast był wzbogacany wkładką z topiącej się osy, lub kilku os... No dużo tego cholerstwa przy piciu latało i trzeba się było pilnować, żeby nie dostać żądłem po języku. W ogóle klimat pod sklepem był bardzo swojski, usiedliśmy sobie pod czymś co kiedyś musiało być parasolem, dziś został z tego tylko pordzewiały szkielet bez kawałka materiału, a obok stał duży namiot z reklamami piwa "Lvivskie" na ścianach z pasącą się w środku krową. To wszystko na tle łagodnych, górskich szczytów.


Kolejny przystanek zrobiliśmy przy cerkwi, kopuły i szczyty ścian pokryte były blachą ozdobioną tłoczonymi motywami. Wydaje mi się, że te tłoczenia osiągano za pomocą młotka i grubego punktaka, ale efekt był całkiem niezły. Obok znajdował się niewielki cmentarz na którym znaleźliśmy kolejne ciekawostki etnograficzne, otóż na wielu krzyżach wisiały ręcznie (lub niekoniecznie ręcznie) wyszywane tkaniny wyglądające nieco jak jak szale. Na prawdę miło było widzieć, że lokalne tradycje są tutaj kultywowane i żywe, nawet na cmentarzu.
Po tym przystanku zaczął się już długi i porządny marsz po wyboistej, pokrytej kruszywem drodze. Przeszliśmy mniej więcej 2/3 dystansu jaki nas dzielił od zejścia na szlak, gdy zatrzymał się nam stop. Nawet nie machaliśmy, po prostu kierowca uznał, że nas podrzuci. Pojazd jakim nam się teraz przyszło przemieszczać był starą ciężarówką z otwartą paką ograniczoną tylko drewnianymi burtami po bokach. Jechała już tam grupka ukraińskiej młodzieży, chyba jakichś studenciaków wybierających się na wycieczkę w góry. Wzięli od nas plecak i pomogli nam wskoczyć na pojazd, kolejni bardzo sympatycznie usposobieni ludzie jakich spotkaliśmy na swojej drodze. Jazda na pace była dość interesującym przeżyciem, siedzieć się nie bardzo dało, żeby nie odbić sobie tyłka, stanie natomiast przypominało pływanie da desce surfingowej, z tą różnicą, że można się było burty przytrzymać. Preferowałem ten drugi typ jazdy. Po kilkunastu minutach jazdy dotarliśmy do zejścia z drogi na czarny szlak, kilkukrotne uderzenie w dach szoferki zadziałało jak prośba o zatrzymanie się, zeskoczyliśmy z paki, podano nam nasze plecaki i w końcu mogliśmy zacząć spacer po górach. Początek szlaku był dobrze oznaczony, potem oznaczenia się gdzieś podziały i szlak też się gdzieś podział, szliśmy więc przed siebie kierując się topografią terenu. Między czasie ustrugałem sobie podróżny kostur z kawałka leszczyny jak przystało na tradycjonalistę, Kuba wolał swoje kijki trekkingowe. Technika okazała się skuteczna bo trafiliśmy w końcu na punkt widokowy z którego odbijał żółty szlak do schroniska. Po kilkunastu minutach byliśmy już pod drzwiami Chatki u Kuby (zbieżność imion z moim towarzyszem podróży całkowicie przypadkowa).


Dotarliśmy tam koło 14-tej, czyli było jeszcze sporo czasu do zmroku, trochę żal nam było ten czas zmarnować na wypoczynek więc za radą Kuby wybraliśmy się jeszcze na Kostrzec (taki szczyt po drugiej stronie doliny). Ze szlakami nie jest najlepiej w tych górach więc Kuba wyjaśnił nam jak iść ścieżkami używanymi przez miejscowych. Najpierw musieliśmy zejść do Bystreca znaczy niewielkiej, ale zaopatrzonej w sklepy wioski w dolinie, z tym poradziliśmy sobie całkiem nieźle. W Bystrecu spotkaliśmy parę Polaków którzy kupili sobie chatkę w tych okolicach, oczywiście trzeba było zagadać do rodaków i okazało się, że ich chatka leży przy ścieżce którą nam wypadło iść. Trochę z nimi pogadaliśmy, ale szli dość wolno, a nam się śpieszyło. Wziąłem od pani plecak, żeby się z nim pod górę nie męczyła i obiecałem zostawić pod drzwiami ich chatki, słowa oczywiście dotrzymałem. Ten fragment trasy jakoś nam poszedł, teraz zaczęło się błądzenie, znaczy szliśmy mniej więcej w dobrym kierunku, ale nie za często ścieżką. Brodzenie w trawie i chaszczach też się kilka razy zdarzyło i nie było szczególnie miłym przeżyciem dla naszych nóg. W końcu doszliśmy czy raczej przedarliśmy się do czerwonego szlaku. Za pomocą mapy i kompasu udało nam się mniej więcej ustalić w którą stronę tym szlakiem mamy podążyć (oczywiście była to strona przeciwna od tej którą na początku wybraliśmy). No więc szliśmy sobie po oznaczonej na czerwono ścieżce, aż się nam oznaczenia zgubiły razem ze ścieżką. Zazwyczaj kiedy mam mapę to sobie z poruszaniem się po szlakach bardzo dobrze radzę, tutaj było nieco inaczej. Cóż... To przecież też jakaś forma przygody. W końcu znowu wylądowaliśmy na szlaku, ale było już dość późno więc odpuściliśmy sobie wychodzenie na zaplanowany szczyt ciesząc się widokami z nieco niższych wzniesień. Ładnie tam tak w ogóle i warto się było wybrać choć fajnie by było mieć ze sobą trochę więcej wody. Do Bystreca zeszliśmy żółtym szlakiem więc wylądowaliśmy kilka kilometrów od ścieżki biegnącej pod Chatkę Kuby. Niby było jeszcze jasno, ale zanim doszliśmy do naszego skrętu słońce już zaszło, a pod schronisko podchodziliśmy przy blasku czołówki.
Dzień okazał się dla nas nadzwyczaj długi i męczący, jutrzejszy wcale nie zapowiadał się mniej ekscytująco. Kuba (ten z którym się tu wybrałem) miał chyba całkiem dobry pomysł, żeby tu przyjechać.


































































































Komentarze