Zima na Diablaku.

Zbierałem się i zbierałem, żeby wyjść zimą na Babią Górę tylko się jakoś zebrać nie mogłem. A to czasu mało, a to inne zajęcia, no nie składało się. Udało mi się to dopiero pod koniec lutego roku bieżącego czyli 20.02.2020. Plecak zacząłem pakować już dwa dni wcześniej, żeby na pewno mieć tam wszystko czego mogę potrzebować, nastawiałem się w końcu na zimową wędrówkę po górach, a takich wycieczek lepiej nie lekceważyć.




W plecaku, poza standardowym wyposażeniem wylądowały zapasowe ocieplacze, na wypadek przepocenia tych z grzbietu, termos z gorącą herbatą i manierka z zimną wodą, kilka batonów wysokoenergetycznych (miały być też kanapki, ale jakoś zostały na stole w kuchni), do tego trochę sprzętu specjalnie na zimę czyli ze 3 pary rękawiczek plus ciepłe łapawice, zapasowe czapki i kominy na szyję, a do tego narciarskie gogle. Na plecak przytroczyłem rakiety śnieżne, raki i czekan, ten ostatni tak zdecydowanie na wyrost, ale uznałem, że w tym wypadku lepiej mieć niż nie mieć. Tak wyekwipowany ruszyłem autem na przełęcz Krowiarka, jest tam całkiem wygodny parking i wejście na interesujący mnie, czerwony szlak.
Wyjechałem dość wcześnie więc na parkingu zameldowałem się jeszcze przed świtem, właściwie to by mnie to ucieszyło gdyby nie drobny szkopuł w postaci nocnych opadów śniegu. Spadło go na tyle dużo, że zasypał ślady poprzednich amatorów górskich wędrówek. Czekało mnie więc samodzielne przecieranie szlaku co okazało się nie być aż tak trudne, gorzej było ze zlokalizowaniem gdzie ten szlak w ogóle jest.
Świerzy śnieg był suchy i sypki więc nie lepił się do butów, starsza warstwa pod nim była dość porządnie zmrożona. Szło się po tym wygodnie, ale trzeba się było liczyć z ryzykiem poślizgnięcia. Nie było jednak na tyle duże, żebym już na starcie zdecydował się na raki. Poza zasypanym szlakiem miałem jeszcze dodatkowe atrakcje w postaci mgły i wiatru niosącego drobne, zmrożone grudki śniegu.


Początek był całkiem znośny, może i szlak podchodził dość ostro, ale dało się go w miarę prosto znaleźć na podstawie oznakowanych drzew. Jednak im wyżej tym robiło się mniej wesoło. Drzewa zaczęły rzednąc i karleć, nie zawsze kolejne oznaczenie było w zasięgu wzroku więc szlaku trzeba było szukać intuicyjnie, a czasem trzeba było zwyczajnie się pokręcić pomiędzy muldami, żeby znaleźć prawidłową drogę. Kończyło się to zazwyczaj zapadnięciem się po pachwiny w zaspach. Śnieg był przymarznięty, ale nie wszędzie równie mocno. Mimo przeciwności losu udało mi się bez poważniejszych kłopotów dotrzeć do Sokolicy, stoi tam ładna tabliczka z nazwą wzniesienia i ogrodzony punkt widokowy nad urwiskiem. Tuż za barierką zaczynała się już ściana mgły szczelnie przykrywająca cały krajobraz, więc nawet nie za bardzo było widać, że to urwisko. Cóż... akurat tym razem nie po widoki, a po przygodę poszedłem w góry więc ograniczoną widoczność przebolałem bez większych uszczerbków na kondycji emocjonalnej. Brak odległych krajobrazów wynagradzał mi nieco widok bardzo bliskiej szadzi która pięknie oblepiała tabliczkę i okoliczne krzaki.Wyglądała jak gęste białe pióra powbijane w tablicę, na krzakach z racji formy i giętkości podstawy prezentowała się mniej okazale. Tak szczerze to i mnie szadź zaczynała już obrastać,  dzięki temu i arafatce zamarzniętej od oddechu czułem się jak prawdziwy polarnik i nie ma tu najmniejszego znaczenia fakt, że polarnicy nie noszą arafatek...
Gdzieś w tych okolicach zamieniłem cienkie rękawiczki na zimowe łapawice z dwoma (opcjonalnie trzema palcami). Te poprzednie włożyłem sobie pod kurtkę na klatkę piersiową, żeby przeschły. Reszta zestawu jaki miałem na sobie, sprawowała się bez zarzutu.

Tak mniej więcej przedstawiała się widoczność na szlaku.

Dotarcie do Kępy czyli kolejnego szczytu w masywie Babiej Góry było już bardziej kłopotliwe, drzewa ustąpiły tam miejsca kosodrzewinie, więc siłą rzeczy skończyły się również oznaczenia szlaku wymalowane na pniach. Władze parku oczywiście pomyślały o turystach wbijając co kilkadziesiąt metrów wysokie, czerwone słupy oznaczające prawidłową drogę. Kłopot polegał na tym, że słupy stały tak mniej więcej co 50-60 metrów od siebie (może rzadziej) a widoczność miałem w porywach do 30-tu. Cóż... założyłem, że jeśli będę szedł w górę to będę szedł w prawidłową stronę. Mniej więcej się sprawdzało, choć jestem dziwnie przekonany, że moja trasa nie za ściśle pokrywała się z rzeczywistym szlakiem. Im wyżej wychodziłem tym z widocznością było gorzej. Po minięciu Kępy zrobiło się już całkiem źle. Zwyczajnie nie wiedziałem którędy iść i posuwałem się coraz wolniej ze względu na dezorientację. Powoli łapało mnie zwątpienie czy na pewno uda mi się nie zgubić w tak uroczych warunkach, niby wystarczyło by iść w takim wypadku w dół, a ludzkie osady się w końcu same znajdą, ale jakoś nie miałem ochoty na taki wariant.


Kiedy przystanąłem na chwilę by się zastanowić w którą zaspę tym razem wpakować cielsko, gdzieś za mną zamajaczyły we mgle sylwetki... Ludzie! Okazało się, że nie tylko ja miałem durny pomysł na spacer po górach w  środku tygodnia. Po chwili stało przy mnie jeszcze trzech śmiałków, którzy ruszyli dziś po przygodę. Do tej pory mieli łatwo bo mogli iść moimi śladami, a teraz wszyscy czterej nie mieliśmy szczególnego pojęcia jak iść. W większej grupie jest jednak raźniej i łatwiej nie przeoczyć znaków. Może i bez przesadnego tępa, ale przynajmniej z dobrymi nastrojami przedzieraliśmy się przez ośnieżone pustkowie z którego wystawały gdzieniegdzie pokryte szadzią gałęzie kosodrzewiny. Wiatr trochę dokuczał, ale nie przewracał więc był całkiem znośny, Przynajmniej do momentu w którym zaczął nas gęściej siec drobinkami zmarzniętego śniegu po oczach. To był ten moment w którym okazało się, że gogle narciarskie w plecaku to nie jest tylko zbędny balast. Pierwszy raz zostałem zmuszony przez naturę do użycia tego gadżetu i bardzo się cieszę, że był tam ze mną. Świat mi nieco pojaśniał i stał się mniej bolesny dla wrażliwych tkanek oka, przy okazji poprawiła mi się odrobinę widoczność, tak o metr lub dwa. W tej oto uroczej aurze nasza wesoła choć zgromadzona przypadkiem gromada dotarła do Gówniaka. Tak, napisałem to prawidłowo: "Gówniak". Taką oto uroczą nazwę nosi ostatni z grzbietowych szczytów Babiej Góry, który dzielił nas od szczytu właściwego. Zapewne wielu czytelników zaintryguje ta niecodzienna nazwa, otóż inne miano tego miejsca brzmi "Wołowe Skały" od wołów, które tu kiedyś wypasano. Nazwa częściej używana pochodzi natomiast od tego co woły zostawiały tam po sobie zamiast trawy. Nie wiedzieć czemu bardziej się przyjęła. Tak czy inaczej byliśmy już na 1617 metrach nad poziomem morza, choć należało by doliczyć jeszcze z metr lub półtorej na warstwę śniegu. Zostało nam więc niecałe 100 metrów podejścia, żeby dostać się na Diablak. Niby pestka, ale na założyłem raki, żeby sobie na niej niczego nie połamać.


Z pół godziny później nadal brnęliśmy przed siebie i nadal wypatrywaliśmy słupów. W końcu udało nam się dostrzec dwa w pobliżu siebie. Nastąpiła lekka konsternacja bo "jakim cudem" i "dlaczego"? Błysnąłem pomysłem, że się pewnie tutaj dwa szlaki schodzą, w odpowiedzi usłyszałem, że niemożliwe bo zejście szlaków jest dopiero na szczycie Diablaka. Kilka minut później dostrzegliśmy w końcu majaczący we mgle zarys tabliczki informującej nas, że w jesteśmy na miejscu. Nastąpiło to dość niespodziewanie, ale ku radości wszystkich, obecnych. W końcu przyszedł czas na chwilę odpoczynku i gorącą herbatę z termosów (pod warunkiem, że się ją szybko wypiło). Chciałem się gdzieś schować przed wiatrem, ale kamienny mur na szczycie z jednej strony był podwiany śniegiem tak, że go wystawało z 10 cm, a druga nie zasypana strona to była własnie ta od której dzisiaj wiało. No i nie był to taki lekki zefirek. Dało się stać w miarę prosto, ale kiedy najmłodszy z naszej ekipy wyciągnął kawałek karimaty, żeby na niej usiąść to po chwili miał pustą rękę, a karimata zwiedzała sobie Słowację z lotu ptaka. Po dziesięciu długich minutach na szczycie należało kolektywnie zdecydować co dalej, znaczy wiadomo, że trzeba wracać, tylko pytanie którędy? Sam miałem pierwotnie plan, żeby zejść sobie innym szlakiem trochę na około, towarzyszący mi panowie też wcześniej przebąkiwali o tym samym, ale ostatecznie warunki pogodowe nas zniechęciły. Za sobą mieliśmy już odrobinę przetarty szlak, a przed sobą perspektywę przecierania kolejnego, pod warunkiem oczywiście, że go znajdziemy. Padło na powrót po własnych śladach, tylko gdzie my je zostawiliśmy? Bliżej szczytu świeżego śniegu było niewiele, dominował ten stary zamarznięty, na którym niewiele tropów zostawało, a nawet jak coś zostało to po chwili wiatr to ładnie wyrównywał. Widoczność nadal mieliśmy nędzną, tak na 15 metrów, kiedy patrzyłem na kogoś oddalonego choć kilka metrów ode mnie to miałem wrażenie, że lewituje bo kolor podłoża idealnie zgrywał się z kolorem otaczającej nas waty. Tak więc cała zabawa w znajdź słupek rozpoczęła się od nowa, tylko tym razem szło jak by trudniej. Na naszej drodze zaczęli pojawiać się inni turyści, to byli ci mądrzejsi, którzy wyczekali, aż szlak będzie wydeptany. Im niżej schodziliśmy tym było ich więcej. Gdzieś za Gówniakiem zaczęło się rozjaśniać (tak do 30 metrów) i pod stopami było już więcej śniegu więc przestaliśmy się gubić i połowa ekipy ściągnęła raki.


Wiatr był tu spokojniejszy więc w końcu mogłem zrobić kilka zdjęć. Przedtem też próbowałem, ale zrezygnowałem gdy najpierw na wyświetlaczu, a potem na obiektywie pojawiła się warstewka lodu.
Reszta trasy minęła już bez ekscesów (no dobra... kilka razy pożałowałem, że ściągnąłem te raki), spokojnym marszem zeszliśmy sobie do parkingu i można się było zbierać do domu. Cała trasa zajęła mi nieco ponad 6 godzin. Wystartowałem ok 6.15, a pod autem byłem ok 12.30. Czas chyba całkiem znośny jak na warunki?
Przy aucie zrobiłem sobie przegląd garderoby pod względem przepocenia i ku mojej radości wypadł bardzo pomyślnie. Na nogach miałem termoaktywne gacie i spodnie z zamkami po bokach nogawek, którymi regulowałem sobie temperaturę. Na plecach miałem lekką koszulkę termoaktywną, na niej ciepłą, ale dość cienką i szybkoschnącą koszulkę wojskową z długim rękawem. To wszystko okryte porządną, nieprzepuszczającą wiatru kurtką z goreteksem. Okazało się, że w lekko minusowych temperaturach (tak z -8?) zestaw sprawdził się idealnie i nawet przygnieciony plecakiem grzbiet zachował jako-taką suchość.
Rękawice, które włożyłem sobie w czasie trasy pod kurtkę na piersi, na parkingu były już ciepłe i suche, patent wart stosowania i będę po niego częściej sięgał.
Podsumowując, udało mi się zaliczyć na prawdę fajną wycieczkę, przyznam się szczerze, że przed przyjazdem do Babiogórskiego Parku Narodowego trochę się bałem, że będzie ładna pogoda i zamiast przygody skończy się na zwykłym spacerku. Na szczęście natura była dla mnie łaskawa i podarowała mi choć odrobinę przygody.














































Komentarze