Czarnohora cz. I. Przeprawa na Ukrainę.

Tak się kiedyś złożyło, że mój znajomek z Gdyni chciał się wybrać w ukraińskie góry i nieopatrznie napomknął mi o tym pomyśle. W ramach pokuty za brak dyskrecji musiał przez prawie tydzień znosić moje błyskotliwe towarzystwo w podróży po trenach dzisiejszej Ukrainy, a przedwojennej II Rzeczypospolitej. Kuba (tak się zwie owy znajomek) chciał dostać się na najwyższy szczyt Ukrainy znaczy Czarnohorę, ja nie miałem żadnych konkretnych oczekiwań poza wyrwaniem się gdzieś w ciekawe miejsce. Tak więc ostatniego sierpnia, roku pańskiego 2015 ruszyliśmy do jakże bliskiej, a jednocześnie jakże odmiennej krainy jaką jest Ukraina.


Nasza wspólna podróż zaczęła się w Rzeszowie, w końcu jeżdżą stamtąd jakieś busy na Ukrainę, tyle, że ten który się pojawił na PKS kosztował 100 zł za osobę. Niezbyt nas ta cena zachęciła więc uprzejmie podziękowaliśmy i zapakowaliśmy się do pociągu jadącego w kierunku Przemyśla. Stamtąd do granicy blisko i można ją nawet pieszo przebyć. W zasadzie to taki plan również został poddany pod rozwagę. Wylądowaliśmy na tamtejszym PKP o pierwszej w nocy i nie bardzo mieliśmy pomysł co robić dalej, busy do Medyki pod granicę już nie jeździły, więc póki co piesze przekraczanie granicy było średnio możliwe. Wybraliśmy się do pobliskiego baru otwartego 24 godziny na dobę. Może nie był to najwspanialszy pomysł na spędzenie nocy, ale przynajmniej mieliśmy dach nad głową. W barze zagadał do nas jakiś Ukrainiec i zaproponował nam podwózkę pod granicę za 10 zł od osoby, kwota nie była wielka, a barmanka twierdziła, że po Ukraińskiej stronie ciągle coś jeździ więc taki wybór ma sens. Wcale nie miał... No ale wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Tak czy inaczej zapakowaliśmy się do niezbyt luksusowego auta i pomknęliśmy ku granicy. Facet jak już wspomniałem był Ukraińcem, ale polskim celnikom legitymował się kartą Polaka. Niestety ten pożyteczny dokument wydawany był nie tylko ludziom, którzy mieli polskich przodków, ale też tym, których przodkowie tereny II RP jedynie zamieszkiwali, w tym wypadku Ukraińcom bez większego związku z polskością. Ostatnio podobno się to zmieniło i w końcu obowiązuje kryterium etniczne. Tak czy inaczej facet przekraczając granicę nie musiał pokazywać paszportu ani dostać do niego kolejnej pieczątki, jest to chyba dość kłopotliwe jeśli się przekracza granicę kilka razy dziennie.  Auto którym jechaliśmy nie było jedynym gratem na granicy, tego typu wehikułów było znacznie więcej i wszystkie wyglądały jak by się zaraz miały rozpaść. Oczywiście każde z nich miało polskie blachy i w żadnym z nich nie było Polaków za kierownicą.
Mocno mnie zdziwiła ilość ludzi na pasie ziemi pomiędzy polską i ukraińską bramką celną. Kręciło się tam przynajmniej kilkadziesiąt osób, jedni gdzieś szli ze swoimi, kraciastymi torbami, inni odpoczywali prezentując wręcz wzorcowy słowiański przykuc, niektórzy dyskutowali w grupkach. Po co oni tam byli w środku nocy? Po dzień dzisiejszy pozostaje to dla mnie tajemnicą. Gdy dotarliśmy w końcu do ukraińskiego posterunku straży granicznej, nasz kierowca podał celnikom dokumenty z banknotem  środku, wyjaśnił nam, że to po to, żeby mu nie wzięli auta na kanał i nie rozebrali na kawałki szukając kontrabandy. W tym momencie poczuliśmy, że opuszczamy granice Rzeczypospolitej i trafiamy do kraju, w którym obowiązują nieco inne zasady życia społecznego.


Po ukraińskiej stronie granicy znaleźliśmy się gdzieś po północy, niestety wbrew zapewnieniom barmanki, żadna marszrutka nie chciała pojawić się na horyzoncie. Trochę próbowaliśmy łapać stopa, ale razem z nami tego samego próbowała spora grupka Ukraińców, na każde, zatrzymujące się auto rzucali się jak szarańcza. Doszliśmy do wniosku, że wolimy jednak poczekać do rana niż brać udział w konkurencji, która nieszczególnie nam odpowiada i w której nie mamy żadnych szans na wygraną. Tak więc nocka upłynęła nam na spacerkach tam i z powrotem, pilnowaniu plecaków i obserwowaniu lokalnego folkloru. Gdybym miał sobie wyrabiać opinię na temat Ukraińców w tym własnie miejscu to określenie "niepochlebna" byłoby jedynie łagodnym eufemizmem. Wszędzie śmierdziało moczem, co chwilę ktoś próbował nas naciągnąć na transport do Lwowa za kwotę równą połowie lokalnej wypłaty, w międzyczasie przyczepił się jakiś typ i zaczął nam opowiadać coś o kozakach i wojnie w Donbasie. Facet musiał być niesamowicie uzdolniony bo twierdzi, że był tankistą (czołgistą po naszemu) i pilotem helikoptera, zabijał Czeczeńców i odniósł rany w boju pod Słowiańskiem... Nie ma to jak posłuchać sobie wywodów wariata o trzeciej nad ranem w uroczej scenerii śmierdzącego uryną pogranicza. Bliżej świtu ruch pod granicą ożywił się znacznie, zaczęło przybywać aut, a ich kierowcy co chwilę trąbili bez powodu, zapewne umilając sobie w ten sposób czas poświęcony na oczekiwanie odprawy celnej. Powoli zaczęły się otwierać budki i sklepiki więc kupiliśmy sobie po pączku z kapustą na śniadanie i ruszyliśmy na plac, z którego odjeżdżają marszrutki. Przed piątą mknęliśmy już ku Lwowowi za jedyne 34 hrywny na głowę pięknie wystrojonym autobusikiem. Było tam dosłownie jak w domu. Granatowe, grube zasłony ze złotymi frędzelkami, sztuczne kwiaty nad całą długością przedniej szyby i święty obrazek pomiędzy nimi, oczywiście miejsce na dywan tez się znalazło. W tej, nadzwyczaj miłej scenerii dotarliśmy już do Lwowa.


W Leopolis nie zabawiliśmy długo, wymieniliśmy tylko trochę pieniędzy na hrywny i poszliśmy na "żelaznodrożnyj wogzał" kupić bilety na pociąg do Stanisławowa. W zasadzie to kupiliśmy do Iwano-Frankowska, ale jakoś nie mogę się przyzwyczaić do tej nowej nazwy i wolę używać pierwotnej. Bardzo miła i co równie ważne, mówiąca po polsku pani wyjaśniła nam, że będziemy jechać z przesiadką. Wsiedliśmy więc do pociągu jadącego w kierunku Muchaczewa i wysiedliśmy w Stryju, skąd było już bezpośrednie połączenie ze Stanisławowem. Sama podróż pociągiem była już przygodą samą w sobie, choćby ze względu na komfort jazdy, który na drewnianych ławkach nie był zbyt wysoki. Mój tyłek chyba by wolał tej przygody jednak uniknąć, ale jakoś mu nie wyszło. Podobała mi się natomiast atmosfera wewnątrz wagonu, ludzie sobie rozmawiali swobodnie, jacyś panowie za nami grali zawzięcie w karty, a z głośników dobiegało jakieś rzężenie i ledwo słyszalne komunikaty. Wrażenia zupełnie inne niż na granicy i całkowicie pozytywne. Miałem ochotę pocieszyć się widokami za oknem, niestety spora warstwa syfu na szybie nieco mi to utrudniała, a otworzyć się go nie dało. Innym wyzwaniem była wizyta w toalecie, kible w naszym PKP nie słyną ze szczególnego komfortu, ale mimo to deklasują swoich rywali zza wschodniej granicy. Wychodek był oczywiście modelem kucanym i zastanawiałem się co tu się może wydarzyć przy gwałtowniejszym hamowaniu pociągu... (zainteresowanych pociągową latryną zapraszam do zdjęć poniżej). Zapytałem ludzi siedzących obok kiedy dotrzemy do Stryja (na informację z głośników nie było co liczyć) i wysiedliśmy na wskazanym przystanku. W pociągu okazało się, że mam kłopoty z kartą pamięci w aparacie. Najważniejszy element ekwipunku mi szwankował więc zlany zimnym potem spędziłem godzinną przesiadkę na bieganiu po mieście za nową kartą SD, na szczęście się udało i wystarczyło jeszcze czasu na kwas chlebowy i pączki z mięsem. 
Pociąg do Stanisławowa był tej samej klasy co poprzedni, jedyna różnicę stanowiły otwierające się okna. Warto odnotować, że pociągi jeżdżą tutaj punktualnie, a przynajmniej te które my zaobserwowaliśmy nie miały żadnej obsuwy. 
Stanisławów przywitał nas sporym upałem, potęgowanym przez rozgrzany asfalt. Dworzec kolejowy jak to dworce na wschodzie okazał się budynkiem monumentalnym i ozdobnym, tak trochę w klimacie pałacu kultury tylko wszerz a nie wzwyż. Kupiliśmy w nim bilety do Worochty po 54 hrywny i poszliśmy skryć się przed żarem z nieba w cieniu dworca. Do pociągu było jeszcze masę czasu, a przed dworcem znaleźliśmy parking marszutek. Jedna z nich jechała w kierunku Werchowyny... Czyli tam gdzie nam bardzo pasowało. Po krótkiej naradzie kupiliśmy kolejne bilety tym razem na busa po 70 hrywien. Do odjazdu był jeszcze kawałek czasu więc wykorzystaliśmy go na posiłek i zdobycie czegoś do picia. W międzyczasie mieliśmy okazję pooglądać sobie życie toczące się tutaj dość spokojnym biegiem. Panie sprzedające owoce na straganach, ludzie czekający na odjazd swoich busów, jakiś weteran z wyszywankami na koszuli i w mundurze UPA spacerujący z laseczką po chodniku. No co? Weterana UPA nikt z was nie widział? Cóż... Jadąc na Ukrainę spodziewałem się zobaczyć pomniki ku czci tej formacji, ale żywy przedstawiciel to i mnie zaskoczył. W ogóle UPA to bardzo drażliwy temat dla obydwu stron, my patrząc na tą formację widzimy wyłącznie morderców kobiet i dzieci palących nasze wioski na Wołyniu i we Wschodniej Małopolsce, Ukraińcy widzą w nich bohaterów zażarcie walczących z komunizmem. Co gorsza obydwie z tych wizji są prawdziwe i przenikają się na wzajem. Nie wiem czy ten człowiek zabijał widłami polskie dzieci i obdzierał ze skóry ich matki, może wstąpił do UPA po 45-tym i całą jego winą było zastrzelenie zbyt małej ilości bolszewików? Nie pytałem go o to. Facet był starcem o krok przed spotkaniem z sądem najwyższej instancji (zakładając, że katolicy jednak mają rację), nie mnie go w tym wieku oceniać. W każdym bądź razie wyglądał na uśmiechniętego i zadowolonego z życia dziadka, raczej bez szczególnych wyrzutów sumienia, nawet się ucieszył kiedy zapytałem czy mogę mu zrobić zdjęcie. Ze względu na moje i tak zszargane nerwy nie próbowałem podejmować z nim bliższej konwersacji.


Do busa wsiedliśmy na kwadrans przed odjazdem, zajęliśmy sobie spokojnie miejsca siedzące i oczekiwaliśmy na odjazd, zanim to nastąpiło busa wpakowało się jeszcze kilkanaście osób, tak, że gdyby któraś zemdlała to by miała kłopot, żeby się przewrócić.
Na początku droga jeszcze była znośna, patrzyłem sobie za okno obserwując sielskie krajobrazy Ukrainy. Mijaliśmy małe cerkiewki, domy okryte wytłaczaną blachą, czasem jakiś budynek kryty gontem, częściej czerwono-czarną flagę UPA powiewającą nad czyjąś chatą. Od Worochty droga nieco straciła na jakości, w zasadzie to wyglądała jakby ją ktoś zbombardował. Jechaliśmy więc podskakując na dołach, czasem robiąc sobie przerwę na przepuszczenie krów spacerujących po lokalnym odpowiedniku jezdni. Z marszrutki wysiedliśmy pod wieczór na ostatnim przystanku czyli w centrum Werhowyny, rozsądniej by było wysiąść wcześniej przy rozstaju dróg, żeby mieć bliżej do Dżembroni, no ale jakoś się zagapiliśmy, pomijam już fakt, że nie mieliśmy pojęcia, że ten rozstaj który mijamy to własnie TEN rozstaj. No ale trudno, to tylko kilka kilometrów spaceru więcej, nic ponad nasze siły. Teraz została nam do rozwiązania kwestia noclegu, zbliżał się wieczór więc trzeba było zatroszczyć się o jakiś dach nad głową. W miasteczku znaleźliśmy jakiś hotel, ale wyglądał na taki nieco ponad nasz budżet dzienny więc postanowiliśmy szukać prywatnej kwatery. Ten trud padł na mnie czyli jedyną (mniej więcej, ze wskazaniem na mniej) rosyjskojęzyczną osobę w naszym dwuosobowym zespole. Tabliczek z napisem "tanie noclegi" nigdzie nie dostrzegłem, więc zacząłem rozglądać się za przechodniami, którzy by mogli coś wiedzieć. Tych też nie dostrzegłem. W końcu napatoczył się nam jakiś facet i zapytany o nocleg zadzwonił gdzieś i pokierował nas w boczną uliczkę do kompetentnej osoby. Witalij, bo tak się owa osoba nazywała, nie miał akurat niczego wolnego, ale odesłał nas do swojego ojca. Trzeba było tylko przejść na druga stronę rzeki po moście wiszącym na metalowych linach i znaleźć samochód, którym po nas ojciec Witalija wyjechał. W końcu się udało, po baaardzo długiej dobie mieliśmy nareszcie dach nad głową, łóżka pod sobą i prysznic w zasięgu wzroku, a to wszystko w cenie 70 hrywien za osobę plus 10 za podwózkę.
Nasz gospodarz okazał się bardzo miłym człowiekiem (kolejny dowód, że wrażenia z nad granicy nie nadają się do przełożenia na ogół Ukraińców), pogadał z nami trochę i nawet wspominał czasy kiedy te tereny były pod władzą Rzeczypospolitej, sam oczywiście ich nie pamiętał, ale opierał się na zeznaniach własnego ojca. Tak czy inaczej mówił, że dobrze wtedy było, a kiedy ludzie głodowali to Polacy dowozili tu chleb. To było mniej więcej w tym samym okresie, w którym po drugiej stronie granicy w ZSRR Ukraińcy (a miedzy nimi też sporo miejscowych Polaków) ginęli milionami z głodu lub zjadali się na wzajem w Hłodomorze wywołanym przez dobrotliwego ojca narodu Stalina.























































Komentarze