Howth - dublińskie klify.

Tak się jakoś złożyło, że Irlandia leży na  takiej większej wyspie, a jak wyspa to i wybrzeża sporo, postanowiliśmy więc wybrać się żeby obejrzeć klify, które tu i ówdzie się na to wybrzeże składają. Łącznie z dwóch kwater zebrało się nas ośmiu, pewnie przypadkiem wyłącznie alpinistów i ruszyliśmy w stronę  miejscowości Howth leżącej na niewielkim półwyspie znajdującym się na północny wschód od Dublina.


Zbieranie się do kupy i odbiór reszty chłopaków z oddalonego o kilkadziesiąt km od naszej kwatery miasta Trim zajęły nam nieco czasu więc do Howth dotarliśmy stosunkowo późno, zwłaszcza, że w styczniu "późno" zaczyna się dość wcześnie. Pierwsze klify znaleźliśmy już przy parkingu i raźnie skorzystaliśmy z możliwości obejrzenia ich z bliska. Potem przyszła pora na wybranie któregoś z kilku dostępnych na półwyspie szlaków. Z racji nie najwcześniejszej pory i brzydkiej pogody wybraliśmy najdłuższą, czyli fioletową opcję. Szlak był wyraźny, dobrze oznaczony i bardzo błotnisty. Wiódł nas poszarpanym wybrzeżem obfitującym w może nie największe, ale z pewnością malownicze klify, czasem wcinające się w wodę skalistymi cyplami, czasem przechodzące w kamieniste plaże. Siłą rzeczy wiódł nas po obrysie cypla, często bardzo blisko skraju urwiska. Czasem biegł wzdłuż płotów, widocznie są ludzie dla których ważniejsze są piękne widoki niż warunki pogodowe na tym wygwizdowie. Może miałbym inną opinię gdybyśmy trafili na ładną pogodę, ale akurat tego dnia (i pewnie w 90% pozostałych dni w roku) wiało, czasem mżyło, a do tego było buro i pochmurnie.


Kilkuosobowa grupa dość szybko rozbiła się na mniejsze frakcje poruszające się z różną prędkością, na czoło wysforował się facet o imieniu Henryk, typ przed sześćdziesiątką, który kondycją bił na głowę całą resztę ekipy. Gdybym skoncentrował się tylko na marszu to pewnie bym mu dotrzymał kroku, ale zatrzymywałem się często na fotografowanie więc dość szybko znikł mi za horyzontem. Dogoniliśmy go dopiero hen daleko za cyplem z latarnią morską. Zaczekał na nas na kamienistej plaży. Zauważyłem, że poza Henrykiem znajduje się tam sporo czareczek (takie ślimaki) poprzyklejanych do skał. Ze zdziwieniem odkryłem, że jako jedyny gustuję w tym przysmaku, a tak dokładniej to jako jedyny mam pojęcie, że one są jadalne. Po doedukowaniu kolegów w dziedzinie kulinariów zabraliśmy się za zbiory i po dość krótkim czasie miałem już pełny zasobnik frutti di mare.

Jedną z ciekawostek wycieczki była piana morska, niby każdy taką widział więc co w niej ciekawego? Ano to, że zazwyczaj taka piana grzecznie leży sobie przy plaży tymczasem na Howth nabrała właściwości lotnych. Wiatr był na tyle mocny, że strzępy piany latały po prostu nam po szlaku. Za pierwszym razem myślałem, że to jakiś kulawy na jedno skrzydełko ptaszek dziwnie przed nami przeleciał i zniknął gdzieś w oddali. Gdy sytuacja się powtórzyła, udało mi się już zauważyć że to raczej nie jest pierzaste stworzenie, w pełni mogłem zapoznać się z sytuacją dopiero kiedy zeszliśmy na niewielką plażę wciśnięta pomiędzy klify. Tam piana była wszędzie, cała plaża i otaczające ją skały były pokryte brudnobiałym glutem i wyglądały jak by się tam jakiś olbrzym wysmarkał. Widok raczej niezbyt uroczy i pewnie dla tego wbijający się w pamięć.


Nie zabawiliśmy tam długo z racji późnej pory, jakoś się tak złożyło, że jako jedyny z ekipy miałem ze sobą latarkę, a to trochę mało na spacer po zmroku więc trzeba się było już śpieszyć. Szlak w końcu odbił od wybrzeża i teraz prowadził, przez jakieś laski, łąki i pole golfowe. Już od dawna wszyscy mieliśmy przemoczone buty i byliśmy uwalani błotem po kolana. Na początku szlaku nawet próbowałem omijać kałuże, ale dość szybko dałem sobie z tym spokój bo to było całkowicie bezcelowe. Pod koniec drogi wyglądałem jak bym się przeprawiał przez bagna nad Notecią. mniej więcej w tym stanie dotarliśmy w końcu do Howht. Tu zgubił się nam szlak i resztę trasy trzeba było przejść na wyczucie.

Wycieczka mimo parszywej pogody była całkiem ciekawa i przyjemna, choć przyznam szczerze, że wolałbym mieć więcej czasu na włóczenie się po zakamarkach klifów. No ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Zostało nam już tylko wrócić do mieszkania i ugotować ślimaki, tym radosnym (oczywiście nie dla mięczaków) akcentem zakończyła się ta wyprawa.


























Komentarze