W Chorwacji cz. IV Trąba powietrzna.

Plan na dzisiaj był bardzo prosty, brzmiał mniej więcej tak: "Idziemy na drugą stronę miasta i będziemy się opalać". Siłą rzeczy tego typu pomysł na dzień nie przypadł mi do gustu, płetwy i fajka wystające z mojego plecaka wydatnie ten stan rzeczy podkreślały. Pogoda tego dnia była nieco niewyraźna jak na Chorwację. Zamiast klasycznego, czystego nieba, ponad naszymi głowami przewijały się chmury, choć w niezbyt wielkich ilościach. Dotarliśmy, gdzie dotrzeć mieliśmy, czyli na drugą stronę Krku w miejsce gdzie nie ma plaż i trzeba leżakować na kamieniach. 

Ja wpakowałem się już do wody i zacząłem rozglądać za kolejną ofiarą moich łowów z aparatem, gdy zostałem wezwany na brzeg, bo pogoda się psuje i się zwijamy. No trudno, trzeba to trzeba, zebraliśmy się dość sprawnie i ruszyliśmy z powrotem. Wiatr zaczął się wzmagać, na niebie drastycznie ubyło błękitu, zrobiło się chłodniej, znaczy w końcu zrobiło się znośnie. Znajdowaliśmy się po przeciwnej stronie zatoki niż nasze pole namiotowe. Gdy w końcu doszliśmy do miejsca z którego było widać szerszą perspektywę, stanęliśmy jak wryci. Tam, po drugiej stronie szalała właśnie trąba powietrzna. Taka jak z amerykańskich filmów z latającymi krowami i innym sprzętem rolniczym. Nie mam pojęcia jakich rozmiarów był lej tego tornada, ale było tego dużo. Wir powietrzny sięgał od chmur do ziemi, siejąc tam zapewne spore spustoszenie. Co gorsza operował gdzieś w okolicach naszego pola namiotowego. Miałem poważne obawy czy przypadkiem nie staję się w tej chwili człowiekiem pozbawionym dachu nad głową. Dziwne uczucie, nawet jeśli na owy dach składały się tylko pałąki namiotu i kawałek tropiku. Ja oczywiście chciałem się zatrzymać i robić zdjęcia, ale Żywia jak zwykle mi popsuła zabawę i zaczęła coś tam wrzeszczeć, że trzeba uciekać. No trudno, z poważnymi oporami i ociąganiem się ruszyłem za resztą. Dość szybko zaczęło mocno wiać, po chwili doszedł do tego deszcz, po kolejnej chwili wialiśmy już biegiem przed sporą ulewą. Schowaliśmy się w jakimś barze na plaży. Budowla nie sprawiała zbyt solidnego wrażenia, beczkowata, drewniana konstrukcja z lekko wypukłym dachem wcale nie sprawiła, że czułem się tam szczególnie bezpiecznie. No, ale jeszcze nie było się czego bać. Na początku siedzieliśmy sobie pod zadaszoną altaną delektując się chorwackim piwem i przygodą.


Po deszczu pojawił się grad, z początku były to tylko pojedyncze, choć dość wyrośnięte bryłki lodu, następnie ich nieco przybyło, a po chwili lód z nieba zaczął walić naprawdę solidnie. Gradu na trawniku przy barze przybywało całkiem szybko, grudki miały nawet po kilka cm średnicy, szczerze przyznam, że nie chciałbym czymś takim w palnik zarobić. Może jednak to uciekanie Żywii to nie był taki zły pomysł? Mniejsza z tym, ważne, że był lód do piwa. Z niejakim zdziwieniem odkryłem, że taka kulka gradu syczy po wrzuceniu do alkoholu, zwykłe kostki lodu nie są tak efektowne. Moją zadumę niedoszłego naukowca nad wynikami tego, jakże fascynującego eksperymentu przerwała błyskawica. Znaczy pioruny to biły dość gęsto dookoła, ale ten to dupnął bardzo blisko, w sumie to za blisko. Z bezpieczników wiszących w pobliżu naszego stolika posypało iskrami, a huk na moment nas ogłuszył. Uznaliśmy, że to najwyższa pora, żeby wycofać się na drugą linię okopów czyli do wnętrza budynku. I tak już wiało za mocno i zacinało deszczem pod dach, więc nawet nie żałowaliśmy siedzącej miejscówki. Sytuacja w środku przypominała trochę obóz dla uchodźców, albo jednak nie.... Żaden gang opalonych na węgiel młodzieńców nie gwałcił wolontariuszek, ani nie było bójek na noże pomiędzy mieszkańcami Kaukazu i ich dalszymi sąsiadami z Afganistanu. Była natomiast spora grupa stłoczonych wewnątrz, mocno przestraszonych ludzi, niepewnych swojej najbliższej przyszłości. Wątpliwości zresztą były całkiem uzasadnione, tornado musiało się do nas całkiem zbliżyć, wiał naprawdę potężny wiatr, a cała buda trzeszczała w szwach. Sam spoglądając na konstrukcję dachu zastanawiałem się czy kiedy już wicher otworzy ten budynek jak większy słoik to wyssie nas ze środka razem z meblami, czy może jednak meble polecą same.


Ogólna atmosfera lęku i niepewności wewnątrz była całkiem interesującym doświadczeniem socjologicznym i chyba jako jedyny dobrze się bawiłem całą sytuacją. Kilka razy próbowałem wyjrzeć na zewnątrz, żeby pocieszyć się uroczą pogodą, ale wiatr zacinał tak mocno, że to aż bolało (bardzo bolało) i nie dało się za długo tam wytrzymać. Moje rozważania na temat efektów zerwania dachu nie zostały skonfrontowane z rzeczywistością, trąba ominęła nas bokiem, choć nie był to dystans zbyt odległy. Tak czy inaczej wszystko powoli zaczęło cichnąć, wiatr zelżał, grad zniknął, deszcz się uspokoił. Można już było wychynąć na zewnątrz. My przetrwaliśmy, teraz trzeba było sprawdzić co z naszymi rzeczami. Szczerze się spodziewałem, że namiotu będę musiał szukać gdzieś za kolejnym wzgórzem, okazało się jednak, że dzielnie zniósł nawałnicę i nie zamienił się w latawiec, niby leżało wokół niego pełno gradu, a przez przedsionek wyraźnie przepłynął nam potok, ale poza tym nic się nie stało. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia, masa namiotów była podtopiona, sporo leżało poskładanych w dziwnych konfiguracjach i pozach. Teraz zaczynało się sprzątanie. Ludzie wywlekali z namiotów swój dobytek, lub usiłowali te namioty jakoś doprowadzić do stanu używalności, a rzeczy wysuszyć, niektórzy się już pakowali. Dla nich wakacje własnie się skończyły i chyba nie byli z finału zadowoleni.
Trzeba przyznać, że natura zgotowała nam niespodziankę, której się wcale nie spodziewaliśmy, w zasadzie to myślałem, że zjawiska tego typu to ja sobie mogę najwyżej na filmikach w sieci zobaczyć, a tymczasem miałem okazję obserwować je z bliska, może nawet zbyt bliska. Jedyne czego po wszystkim żałowałem to to, że zrobiłem tak mało zdjęć.














Komentarze