W Chorwacji cz I. Jak na Krk dotarliśmy.

Gdzieś w okolicach 2014-go roku wyprawiliśmy się z parą znajomych do Chorwacji, nie był to wyjazd w naszym stylu, a raczej wakacyjne leniuchowanie, lecz mimo to myślę, że znajdzie się to i owo o czym warto napisać. Nasze przygody zaczęły się już po drodze, otóż auto kolegi/kuzyna Żywii którym podążaliśmy ku gorącym plażom Chorwacji odmówiło posłuszeństwa gdzieś w środku Austrii.


Odmówiło posłuszeństwa w środku nocy, udało nam się dotoczyć do jakiegoś parkingu, ale na tym komfort noclegu się już skończył. Na szczęście noc była ciepła, a pojazd nie był Tico więc bez większego szwanku dotrwaliśmy do świtu. Teraz trzeba było wymyślić co dalej? Tu pomógł nam nieco los zsyłając patrol policji... Tak, wiem jak to brzmi, cieszyć się z widoku radiowozu, to rzecz raczej niespotykana. Zresztą ja wykazywałem entuzjazmu najmniej, bo musiałem tam podejść, żeby porozmawiać. To dość dziwne uczucie zbliżać się do radiowozu bez kajdanek na rękach i gazu łzawiącego wżerającego się w gałki oczne, no ale czegoś takiego też raz w życiu można spróbować. Panowie policjanci może i nie błyszczeli inteligencją jak wampiry z amerykańskich filmów brokatem, ale zrozumieli mój, mocno łamany niemiecki i wezwali nam pomoc drogową. Już po godzinie, takiej długiej godzinie pojawiło się auto, które odholowało nas jakieś 2 km do najbliższego warsztatu w miejscowości Schäffern. Tam czekała mnie kolejna przeprawa lingwistyczna, nieco się zdziwiłem, że udało mi się użyć większej ilości słów niż gestów, żeby się dogadać. Okazało się, że naprawią nam to dzisiaj, a teraz mamy kilka godzin na zwiedzanie okolicy. W Małej Rzeszy nigdy jeszcze nie byłem, wiec była okazja, żeby nieco nadrobić zaległości. Miasteczko w którym wylądowaliśmy okazało się być dość przyjemnym dla oka, czyste i dość stare w charakterze architektonicznym. Też mieliśmy podobne w Polsce, ale potem ktoś je zbombardował, albo rozjechał czołgiem. Nieco przypominało mi miejscowości, przez które wędrowałem mieszkając w Szwajcarii, sporo czerwonej dachówki, wodopój z którego nieustannie cieknie woda wpadając do drewnianego koryta, płyty nagrobne okolicznej szlachty wmurowane w ściany kościoła, pomnik żołnierzy poległych w I i II Wojnie Światowej z listą (zdecydowanie zbyt krótką) nazwisk ofiar. Dobra, takiego pomnika w Szwajcarii nie widziałem, pewnie przez tą ich neutralność.


Zwiedzanie było przyjemne, ale też krótkie bo i nie było tam aż tyle do oglądania. Po powrocie do warsztatu poczekaliśmy sobie jeszcze trochę, a potem trzeba było znowu używać mowy wroga, żeby się rozliczyć i można było ruszyć dalej, już ku słowiańskim krainom. Przez Słowenię niestety tylko przejechaliśmy, gapiłem się więc przez okno podziwiając górzyste krajobrazy i kombinując jak tu się na górę Triglav dostać. Do tej pory mi się to nie udało, ale Słowenia nie jest tak daleko, więc jakaś nadzieja się we mnie ciągle żarzy. W Słowenii widzieliśmy przy drodze sporo znaków drogowych reklamujących okoliczne jaskinie, to nas nie dziwiło, bardziej zastanawiające były napisy Burek pod zdjęciami hamburgerów na stacjach benzynowych. W końcu minęliśmy granicę i dotarliśmy do Chorwacji, od granicy do celu naszej wycieczki dotarliśmy dość szybko, wyspa Krk leży w końcu na północy. My zostaliśmy wysadzeni przy polu namiotowym, a nasi znajomi udali się w kierunku pokoju który sobie na ten wyjazd wynajęli. Z planowanych 9-ciu godzin podróży wyszło nam w końcu 21, okraszonych przygodami lingwistycznymi i krajoznawczymi. Taki oto był początek tej wyprawy.















Komentarze

Prześlij komentarz