Carrauntoohill czyli wejście na najwyższy szczyt Irlandii.

Carrauntouhill, pewnie sporo osób słyszało tą nazwę, ale zwyczaj kojarzy ją z polską kapelą grającą irlandzki folk. Nieco mniej osób wie, albo tylko ja byłem takim ignorantem, że jest to nazwa najwyższego szczytu w Irlandii wznoszącego się na około 1034 metry ponad poziom morza. Faktycznie górka nie poraża swoim ogromem, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że z tego tysiąca jakieś 800 m. to podejście, mamy wtedy wycieczkę na szczyt porównywalną z wejściem na Rysy.


Z naszej ekipy najbardziej na wyjściu zależało Forestowi i jego ojcu, doświadczonym górołazie, który zaraził syna swoją pasja. Cała reszta też nie miała nic przeciwko takiej wyprawie więc po miłym i spokojnym noclegu w hostelu z polską obsługą zapakowaliśmy się do busa i ruszyliśmy do Cronin's Yard. Po jakiejś godzince drogi byliśmy już na parkingu, z którego biegła ścieżka w kierunku gór, była tam jeszcze zagroda z osłami i puszka na dwa euro opłaty za postój, dość niewygórowana cena którą uiściliśmy wyjeżdżając.
Prognozy pogody na dzisiejszy dzionek były całkiem obiecujące, niestety rozmijały się nieco ze stanem rzeczywistym. Wprawdzie podnóża gór były jako tako widoczne, niestety szczyty ginęły w gęstej mgle, do tego mżyło. Sama mżawka może nie przeszkadzałaby za bardzo, ale mżawka w połączeniu z silnym wiatrem już potrafi dokuczyć, przynajmniej ta konkretna potrafiła. No ale jak powiedział Forest: "pogodę dzielimy na dobrą i tą dla amatorów" więc nikt za bardzo nie narzekał. Na początku wszystko szło bardzo łatwo, szliśmy sobie szeroką, wysypaną żwirkiem drogą i czasem nawet było widać jakieś oznaczenia szlaków. Znaleźliśmy nawet jedną tabliczkę z nazwą głównego szczytu i strzałką. Niestety, a może na szczęście, na Carrauntouhill nie wiedzie żaden regularny szlak, póki szliśmy dnem doliny radziliśmy sobie bardzo dobrze, potem zaczęły się wątpliwości typu "gdzie dokładnie jest ten szczyt?".


Oczywiście mgła ciągle wisiała ponad nami zasłaniając widok, a mżawka jakoś nie chciała ustać, w zasadzie to przybierała na sile. Uznaliśmy, że trzeba by kogoś zapytać, może inni obecni w okolicy będą wiedzieć więcej? Tych innych to za wielu nie było, ale akurat jakichś dwóch facetów szło za nami. Zaczekaliśmy na nich chwilę i próbowaliśmy się dogadać po angielsku, nie szło im to najlepiej, ale się okazało, że to Czesi więc my pytaliśmy po swojemu, oni odpowiadali po swojemu i się rozumieliśmy jak człowiek z człowiekiem. Okazało się, że trzeba wyjść na przełęcz, a potem iść w prawo już bezpośrednio na szczyt. Na samą przełęcz według naszych nowych przyjaciół można było iść dwoma ścieżkami, pierwszą, łagodniejszą, ale bardziej naokoło, drugą widzieliśmy naprzeciwko siebie i był to żleb, po którym akurat płynął strumień. Nie chciało nam się iść naokoło... Ekipa oczywiście się rozciągnęła, ja z Henrykiem i Bartkiem szliśmy w czołówce, zaczekaliśmy na resztę i poinformowaliśmy jak nam wypadła trasa, potem zaczęło się jedno z fajniejszych podejść jakie miałem w górach. W końcu nie codziennie się człowiek wspina wodospadem, bo w zasadzie do tego się to podejście sprowadzało. Wody w strumieniu nie było jakoś wybitnie wiele, ale wystarczyło, żeby przemoczyć sobie goreteksowe buty... W zasadzie to wtedy już wszyscy mieli wszystko mokre. Deszcz, wiatr i strumień, no cudowna kombinacja. Mimo to szło się do góry naprawdę fajnie choć było dość stromo i oczywiście ślisko. Kłopoty zaczęły się na przełęczy. Otóż okazało się, że ten porywisty wiatr, który targał nami w żlebie to w zasadzie taki lekki zefirek w porównaniu z tym co nas czekało wyżej. Tam byliśmy już całkowicie odsłonięci, więc mieliśmy przyjemność zapoznać się z prawdziwą siłą dzisiejszego wiatru. Chłopaki twierdzą, że to było tak 100 w porywach do 130 km/h. Mi samemu ciężko to ocenić, ale musiało gwizdać naprawdę konkretnie skoro ponad 90 kg dość rześkiego chłopa czyli mnie, wiatr po prostu przewracał. Bez żadnych przenośni.


Zdarzały się chwile, że lądowałem na glebie. Reszta ekipy nie mogła się raczej pochwalić moimi warunkami wagowymi więc mieli jeszcze gorzej, jednemu się nawet udało palnąć czołem w kamień i wracał z guzem. Wypada doliczyć do tego chmurę, w którą wreszcie weszliśmy, dzięki niej widoczność spadła do jakichś 15-20 metrów i mamy już mniej więcej zarysowany obraz naszej wesołej wycieczki. Droga na szczyt była już w miarę prosta, znaczy trzeba było iść w górę, a szczyt w końcu się sam pojawi. Dało się zauważyć jakieś ścieżki wydeptane między kamieniami i kamienne kopczyki, które nieco pomogły się zorientować w sytuacji. Na wszelki wypadek zerknąłem na kompas (tak noszę ze sobą takie graty choć rzadko się przydają), gdyby mgła jeszcze się zagęściła, wiedziałbym przynajmniej, w którą stronę schodzić. Teraz podchodzenie to była walka z wiatrem i to wcale nie za łatwa, mimo to konsekwentnie parliśmy do przodu. W końcu zamajaczył ponad nami kilkumetrowy krzyż, znak, że w końcu zbliżamy się do szczytu. Co za ulga! Ten marsz w żadnym wypadku nie dał się zakwalifikować w dziale "przyjemne", wiatr, deszcz i zimno mocno nas wymęczyły więc z ulgą przyjęliśmy wieść, że to już niemalże koniec wspinaczki. Na samym szczycie przyjemnie nie było, w zasadzie to było tam tak samo paskudnie jak 50 i 100 metrów niżej. Zrobiliśmy sobie tyleż szybkie co niewyraźne zdjęcia i wszyscy razem to jest w trzy osoby (tyle wynosiła forpoczta nasze grupy) zdecydowaliśmy, że skoro zaliczone to najwyższa pora stąd s... sobie iść, najlepiej szybko, bo jeśli wiatr się wzmoże to nas porwie. Schodzenie przy tak beznadziejnej widoczności nie było sprawą łatwą, znaczy dobrze widzieliśmy co mamy pod stopami, ale kierunek w którym schodziliśmy był dość intuicyjny. Niby wiedzieliśmy, z którego kierunku przyszliśmy i w tym kierunku zawróciliśmy, ale ostatecznej pewności nie było.


Parliśmy więc do przodu mając nadzieję, że idziemy dobrze, nabraliśmy co do tego pewności dopiero w momencie, w którym znaleźliśmy zejście na żleb, po którym tu weszliśmy. Teraz już ciężko by się było zgubić. Podobne kłopoty miała reszta ekipy, a jednemu z naszych udało się we mgle zabłądzić, na szczęście wykazał się rozsądkiem i zawrócił na szczyt, a potem zaczął schodzić od nowa. ostatecznie wszyscy choć w godzinnym odstępie czasowym dotarliśmy na parking. Przemoczeni, zziębnięci, ale za to bardzo zadowoleni z wyprawy. Liczyliśmy na spokojne wyjście i ładne widoczki, dostaliśmy walkę o każdy krok, lekcję pokory od sił natury i masę satysfakcji ze zdobycia niewysokiej w końcu góry. 

W busie wszyscy pozakładali na siebie to co mieli suchego więc ekipa jechała w dość zdekompletowanych strojach, ja miałem na sobie wełniane skarpety udzierane przez babcię Żywii, koszulkę i bokserki. Kiedy jechałem z tyłu przykryty śpiworem, wszystko było w dość umownej, ale normie. Potem musiałem usiąść za kierownicę, żeby odciążyć wymęczonych kierowców, podobno wyglądałem za kierownicą dość niezwykle.

Na koniec trzeba jeszcze dodać, że nasza wyprawa zbiegła się w czasie z ogłoszeniem informacji, iż Tomek Mackiewicz już nie zejdzie z gór. Jego zimowa wyprawa na Nanga Parbat okazała się być jego ostatnią, a jego skute lodem ciało już na zawsze zostało gdzieś tam ponad chmurami. Niestety czasem płaci się taką cenę za spełnienie marzeń. To właśnie jemu zadedykowaliśmy naszą wyprawę.































Komentarze