Nad Moherowymi Klifami.

Klify Moher czy tam Moherowe Klify? W sumie jedna cholera, ważne, że w końcu nad nie dotarliśmy. Przed wjazdem na parking zatrzymaliśmy się przy szlabanie, pani z budki skasowała po 6 euro od osoby za wejściówkę i już mogliśmy zaparkować auto i wyskoczyć na zewnątrz żeby się cieszyć pięknem natury, znaczy mgły. W końcu mgła to też natura. Tak się jakoś złożyło, że nic poza mgłą nie było widać, nawet nie wiedzieliśmy w którą stronę trzeba iść z parkingu.


W końcu poradziliśmy sobie z tym zadaniem, czyli poszliśmy za innymi turystami. Zahaczyliśmy najpierw o centrum turystyczno-informacyjne, takie całkiem spore za sklepami, restauracjami, wystawą multimedialną i innymi takimi. W sumie te klify to jedna z najważniejszych atrakcji turystycznych Irlandii więc aż się prosiła o wyciśniecie z odwiedzających jak największej kasy. Nam to oczywiście nie przeszkadzało w niczym, były w końcu darmowe kible i foldery informacyjne w ludzkiej mowie. Przynajmniej dowiedziałem się tam w końcu skąd taka, a nie inna nazwa. Otóż stał tu sobie kiedyś fort Mothar i to od jego nazwy. Fortu już nie ma, został zaorany w czasach Napoleona, żeby zrobić miejsce dla wierzy sygnalizacyjnej. Tak więc wszelkie skojarzenia z materiałem służącym do produkcji beretów są absolutnie nietrafne. Do tego folder poinformował mnie, że klify w najwyższym miejscu mają 214 metrów wysokości i ciągną się na około 8 km w obydwie strony od centrum.

Z powodu braku netu nie bardzo wiedziałem czego się mam spodziewać nad wodą, ze zdjęć w centrum dowiedziałem się jak mniej więcej klify wyglądają, ale po dotarciu na ich skraj nijak nie byłem w stanie tego skonfrontować z rzeczywistością. Przez mgłę nie było widać nawet wody, bezpośrednio pod nami. O tym, że tam jest ocean świadczyły jedynie odgłosy fal i wrzeszczące mewy. Trochę nam miny zrzedły, każdy liczył, że jednak uda się zobaczyć to po co przyjechał, a tu nie... Mimo to postanowiliśmy nie dawać za wygraną, skręciliśmy w prawo wzdłuż brzegu i dotarliśmy do Wierzy O'Briena. Tu zaświtał dla nas pierwszy promyk nadziei. Mgła podniosła się trochę i zobaczyliśmy rozmazany kontur podstaw klifów obmywanych falami Oceanu Atlantyckiego. Zawsze to coś, choć szczerze przyznam, że liczyłem na nieco więcej. Do tego punktu cała trasa była wybetonowana lub wyłożona z kamieni, odgrodzona bezpiecznym murkiem od skarpy tak, żeby nikt przypadkiem nie zapomniał, że jest na krawędzi urwiska i zatłoczona. Znaczy straszna nuda i głębokie rozczarowanie, gdyby całość miała tak wyglądać to bym chyba zażądał zwrotu kosztów biletu przy kasie.


Na szczęście przygotowana dla turystów część wybrzeża kończyła się tuż za wieżą, ogrodzeniem z drutu. Drut był mocno ponaciągany i nie wyższy w niektórych miejscach niż na 30 cm, a za nim rozpoczynała się śliczna, błotnista ścieżka przypominająca prawdziwy szlak. Do tego mgła podniosła się jeszcze bardziej, wycieczka zaczęła nabierać rumieńców. Jak się okazało druty i błoto stanowiły barierę nie do przejścia dla większości ludzi kręcących się wokół wieży, nie wiem czy to bariera psychologiczna w postaci ogrodzenia czy możne niechęć przed ubrudzeniem butów? W każdym bądź razie oni zostali tam, a my ruszyliśmy ku przygodzie. Poza powoli rzednącą mgłą towarzyszył nam jeszcze wiatr. Mocny Wiatr, porywisty, taki który potrafi poważnie zachwiać dorosłym człowiekiem, na szczęście wiał od oceanu w stronę lądu, gdyby było odwrotnie wycieczka mogłaby być znacznie bardziej niebezpieczna niż była. Wyobraźcie sobie drodzy czytelnicy, że ścieżka, którą podążała nasza, wesoła ekipa alpinistów wzbogacona o ojca jednego z linowych podążała wąskim, szlakiem biegnącym czasem metr, czasem dwa od urwiska. O pośliźnięcie się na rozmokniętej glinie było łatwo, nawet bardzo łatwo, bo każdy z nas w ciągu dnia zaliczył przynajmniej jedną glebę, a jednemu z naszych zabrakło maks półtorej metra do krawędzi przy niekontrolowanym poślizgu. Tak więc podsumujmy: błoto, czasem sięgające za kostkę, wiatr utrudniający nawet stanie, że o marszu nie wspomnę i do tego odrobina ryzyka wzbogacona przelotnym deszczem, przecież to niezawodny pomysł na udany dzień!


Im szliśmy dalej tym mgła rozwiewała się coraz bardziej, już dało się rozróżnić zarys klifów i towarzyszące im kolumny i iglice skalne wyłaniające się z wody. Im dalej odchodziliśmy od centrum tym widoczność stawała się lepsza. Majestat potężnego urwiska powoli ukazywał się nam w pełnej krasie i robił spore wrażenie. To co tu oglądałem bardzo mi przypominało klify na Islandii i budziło przy okazji sympatyczne wspomnienia z wędrówek po tamtej części świata.
Nie zawsze szliśmy po błocie, czasem ścieżka wiodła po kamieniach tuż nad urwiskiem, czasem płyty skalne wystawały ponad urwisko, prawda, że idealne miejsce do zrobienia sobie fotografii? Tyle, że żeby tam bezpiecznie podejść to trzeba było iść na czworaka, przynajmniej ja zastosowałem taką taktykę i chyba poskutkowała skoro mam zdjęcia i przy okazji nie zaliczyłem lekcji latania. Kolejną atrakcją wybrzeża były wodospady spadające z urwiska w górę i lecące na ścieżkę. Gdyby ktoś nie pojmował to wyjaśniam, że tutaj grawitacja zwyczajnie przegrywała z wiatrem. Siekły naprawdę mocno i trzeba było je przechodzić raczej szybkim marszem. Po mniej więcej godzinie marszu widoczność była już całkiem dobra, i bardzo dobrze, bo było na co popatrzeć. Ekipa podzieliła się nam na kilka mniejszych grupek, Henryk zniknął gdzieś tam z przodu i tylko czasem migała nam jego czerwona kurtka, kilku chłopaków podjęło trud zejścia na jedną z kamienistych plaż po dość niepewnie wyglądającej ścieżce, a ja jak zwykle co chwila przystawałem, żeby zrobić jakieś zdjęcie. Po mniej więcej dwóch godzinach dotarliśmy do końca wysokich klifów, a konkretniej do miejsca, w którym skalny, niewiele wystający ponad morze cypel wrzynał się we wzburzone fale oceanu. Znaczy Henryk był tam dużo wcześniej, ja do niego dopiero doszedłem. Henryk chciał zamoczyć stopę w oceanie i chyba to zrobił, ja wcale nie chciałem, a też to zrobiłem, na pochyłym kamieniu pośliznęła mi się noga i się po łydkę wpakowałem w wodę. Okazało się, że morska woda w styczniu jest dość chłodna, zaiste szokujące odkrycie, choć byłbym chyba szczęśliwy nie przekonując się o tym na własnym bucie.


Postaliśmy tam trochę podziwiając pokaźne fale przewalające się dookoła i pora było wracać.
Chwilę zatrzymaliśmy się przy drucianym ogrodzeniu przy wierzy O'Briena, porozmawialiśmy tam z jakimiś Polkami i zaobserwowaliśmy młodą Irlandkę, która obiła niemal idealnego orzełka w błocie przy przechodzeniu przez druty, zrozumiałem wtedy, że wszystko ma swój cel, a to przejście to taka selekcja wstępna. Ta pani dostała informację "nie idź dalej, a najlepiej to idź do domu" i mam nadzieję, że jej posłuchała, w innym wypadku Irlandię mogła obejść kolejna informacja o śmierci jakiejś niedorajdy na klifach.
Wracając zahaczyliśmy znowu o centrum turystyczne, zrobiliśmy sobie dłuższy postój na coś do jedzenia, poza tym chłopaki szukali dla nas jakiegoś noclegu na dzisiaj.
Leniuchowanie się w końcu skończyło i ruszyliśmy w drugą stronę, znaczy w lewo czyli mniej więcej na południe. Było już koło 15-tej więc nie mieliśmy za wiele czasu, a wracanie po zmroku wszyscy zgodnie uznali za pomysł co najmniej głupi. Jako, że chciałem zobaczyć jak najwięcej to narzuciłem sobie tempo Henryka i razem z nim wysforowałem się na czoło peletonu. Widoczność była już świetna, a zbliżające się do horyzontu słońce oblewało klify miękkim blaskiem tworząc wręcz idealne warunki do fotografii. Bardzo się odnajdywałem w wyżej zaistniałej sytuacji. Daleko przed nami widzieliśmy jakąś budowlę na klifach i chcieliśmy do niej dojść, niestety ograniczenia czasowe nie pozwoliły nam na to i zatrzymaliśmy się na cyplu poprzedzającym cypel z budowlą. Linia wybrzeża przypomina tu nieco sinusoidę więc takich cypli jest dość sporo. Po drodze rozglądałem się za maskonurami, w końcu występują tutaj dość licznie, szkoda tylko, że od kwietnia... Te wredne ptaszyska chyba mnie nie lubią i wyraźnie mnie unikają, jestem pewien, że robią to specjalnie. Zawsze gdy trafiam na miejsce gdzie je można spotkać to ich już nie ma, albo jeszcze nie ma. Było już późno i trzeba było wracać szybkim tempem.
Przed zmrokiem byliśmy już na wybetonowanym fragmencie wybrzeża, kręciło się tam sporo ludzi między innymi Polacy. Wracając usłyszeliśmy piękny i wiele mówiący dialog na nasz temat, mianowicie: "

- To co, idziemy zobaczyć co jest dalej?
- Nie, bo się ujebiemy tak jak oni.

Widocznie któremuś z naszych rodaków bardziej zależało na czystych ciuchach niż przygodzie, ma prawo do takiego wyboru, jego strata.
Po tym wszystkim zapakowaliśmy się do busa i ruszyliśmy do miejscowości Killarney, żeby się zameldować w hostelu Neptun. Gdzieś się trzeba było doprowadzić do porządku i podsuszyć przed jutrzejszym atakiem na najwyższy szczyt Irlandii.





















































Komentarze