Poszukiwacze zaginionych w dżungli wiosek i gorąca rzeka- atrakcje zachodniej Flores

Nastał poranek dnia 9 maja roku pańskiego 2014, tego oto poranka odebraliśmy od właściciela wynajęty przez nas skuter, by ruszyć nim ku okolicznym wioskom pełnym niezwykłych świadectw lokalnego kolorytu kulturowego i przedchrześcijańskich wierzeń, które nadal żyją tutaj pod cieniutką warstewką katolicyzmu. 


Nasza wyrysowana na kawałku papieru pakowego mapka okazała się na tyle skuteczna, że bez większych kłopotów trafiliśmy na prawidłową drogę, która powiodła nas w kierunku wioski o nazwie Bena. Nawigacja na trasie nie była najprostszym zajęciem, jakoś tak Indonezja nie cierpi na nadmiar znaków drogowych, tablic informacyjnych ze strzałkami w kierunku zabitych dechami wiosek jest jeszcze mniej, w zasadzie to nie ma ich wcale więc trzeba liczyć rozjazdy i mieć nadzieję, że liczyło się prawidłowo. Chyba nie szło nam z tym najgorzej, bo faktycznie trafiliśmy tam gdzie trafić chcieliśmy. Po takim czasie spędzonym w Malezji i Indonezji mogliśmy także próbować budować proste zdania w bahasa. Typu "szukamy tej i tej ulicy/ wioski." (Żywia) Wioski faktycznie zrobiły na nas mocne wrażenie, tradycyjna architektura, chaty kryte strzechą lub dachówką z przepołowionych łodyg bambusa (w niektórych wioskach królowała pordzewiała blacha falista, ale tą raczej omijaliśmy obiektywami), a do tego mniejsze i większe "kapliczki", choć to raczej nieprawidłowe określenie, będące schronieniem dla męskich i żeńskich duchów przodków opiekujących się żywymi. Pięknie było patrzeć na takie miejsca i mieć świadomość, że ludzie tutaj ciągle żyją zgodnie z własną tradycją. Choć z tym, życiem to nie wiem jak jest do końca, bo w wioskach spotykaliśmy głównie starsze kobiety, starców i małe dzieci. Może mężczyźni w sile wieku pracowali wtedy gdzieś na polach razem ze swoimi żonami lub w mieście? 


Wróćmy jednak do architektury, chaty pokryte strzechą czasem były przyozdobione na kalenicy totemem wojownika dzierżącego w dłoni jakąś broń, najczęściej włócznię. Figurki, może półmetrowej wysokości prezentowały mężczyzn od pasa w górę (albo bardzo płaskie i bardzo brzydkie kobiety) z rozłożonymi rękami, czasem same głowy i ręce wystające z dachu. Figurki obdarzone były drewnianymi maskami wyobrażającymi twarz i włosami z palmowego włókna, reszta ich ciał też była sporządzona z tego materiału zaplecionego w liny owinięte prawdopodobnie wokół jakiegoś stelaża. Sporo chat było ozdobionych rogatymi czaszkami wodnych bawołów lub ich żuchwami nanizanymi na sznurki, czasem w sporych ilościach, pełniących prawdopodobnie funkcje talizmanów. Bardzo, ale to bardzo kojarzące się z animizmem detale. Zresztą przeplatanie się animizmu i katolicyzmu widać było na każdym kroku. Miejscowi mają zwyczaj chowania zmarłych w pobliżu swoich domostw czyli najczęściej pośrodku wioski. Tak więc można tam zobaczyć, małe, obłożone kamieniami nagrobki z prostym krzyżem i talerzami po ostatniej kolacji ze zmarłymi, albo kołdrę, którą ktoś położył na mogile. Nagrobki bez dodatków też się pojawiają. To nie jest oczywiście jedyna forma nagrobków, można też znaleźć spore, obłożone łazienkowymi kafelkami grobowce, albo kamienne mogiły przypominające trochę miniaturowe dolmeny, co kto lubi. 


W jednej z wiosek spotkaliśmy starszą panią, która bardzo nas polubiła, udało nam się jej wytłumaczyć, że jesteśmy z Polski, słówko Polandia nie jest przecież dla nas bardzo trudne do wymówienia. Bardzo się ucieszyła z tego powodu, pochodzimy w końcu z kraju w którym dominującą religia jest katolicyzm czyli tak samo jak na tej wyspie. Jej pierwszym skojarzeniem był Żan Paolo Dua, znaczy Jan Paweł II, zaraz potem zaczęła nam tłumaczyć, że posługę duszpasterską sprawował w tych okolicach polski ksiądz imieniem Tadeusz, którego wszyscy bardzo cenili, ale niestety wyjechał dwa lata temu. Szkoda, byłoby ciekawie spotkać tu rodaka. Pani odprowadziła nas do motorka i błogosławiła jeszcze na drogę, może i trochę dziwna, ale bardzo sympatyczna osoba. Jako, że tereny po których się poruszaliśmy, są aktywne geotermalnie to i gorąca rzeka znalazła się w okolicy. Koniecznie trzeba ją było odwiedzić, choć trafienie do niej nie było takie znowu proste i łatwe, znaczy było trudniejsze niż trafienie do wiosek, a trafienie do wiosek do najprostszych wcale nie należało. No ale udało się, w końcu trafiliśmy tam, gdzie trafić zamierzaliśmy, okazało się, że gorąca rzeka jest naprawdę gorąca i to na tyle, że można się w niej porządnie poparzyć. Dopiero w miejscu, w którym wpada do niej zimny potok woda staje się znośna do użytkowania, oczywiście chętnie skorzystaliśmy z tej możliwości i wymoczyliśmy tam sobie różne części ciała. Poza nami pojawiła się jeszcze para starszych Amerykanów w towarzystwie może dwunastoletniego chłopca, który robił im za przewodnika. Jak to Amerykanie, byli głośni, ale poza tym całkiem mili, zamieniliśmy z nimi kilka słów leżakując na kamieniach wyściełających dno potoku.


Po relaksie w gorącej wodzie znowu ruszyliśmy w trasę szukać kolejnych, tradycyjnych wiosek. Na mnie szczególne wrażenie zrobiła Tololela, miejscowość leżąca u stóp wulkanu, z której ów wulkan był nadzwyczaj dobrze widoczny. Miejsce po prostu epickie i na pewno warte odwiedzenia. Zresztą wszystkie wioski, które odwiedziliśmy miały swój niezaprzeczalny urok, jedne były niemalże w pełni tradycyjne, w innych przetrwały tylko domy dla przodków, a budynki mieszkalne były już naznaczone nowoczesnością, ale i tak były to miejsca warte odwiedzenia. Warto było przejść się pomiędzy biegającymi po placu psami, warto było popatrzeć na kobiety żujące zniszczonymi dziąsłami betel i tkające przy okazji ikat, warto było zobaczyć staruszka prezentującego swoje wyroby na werandzie bogato rzeźbionej chaty z bawolimi rogami na słupach.
Dzień był naprawdę udany, niestety skończył się źle, wracając wywaliliśmy się na motorku, niestety skończyło się na skręconej i dość brzydko podrapanej nodze u Żywii... 
Dość oczywiste, że pokrzyżowało nam to dalsze plany, nie było innego wyjścia, trzeba było wrócić do Labuan Bajo i zbierać się z powrotem do Europy.

Jeszcze przed wypadkiem podróż odbywała się dla mnie niezbyt przyjemnie, ponieważ w jednej z wiosek kupiliśmy sobie paczkę orzechów macadamia do chrupania. Jak się okazało, orzechy nie były świeże, o czym świadczył nieprzyjemny zjełczały posmak który pojawił się po jakimś czasie. Jechałam więc za plecami Mojmira walcząc z mdłościami. Wypadek przytrafił nam się na samym końcu wycieczki dosłownie kilometr od wypożyczalni skuterów... wylądowaliśmy w kanale deszczowym szerokości skutera, a moja noga wylądowała między skuterem a kamiennym murem w dość dziwnej pozycji. Mojmir za to odbył epicki lot ponad kierownicą. Nikt mi już nie wmówi, że kaski są dla leszczy, gdyby nie kask, wycieczka skończyłaby się znacznie gorzej dla mnie. Pamiętam potem trochę jak przez sen, że zbiegli się ludzie, wyjmowali mnie spod skutera, jakiś pan próbował mi ruszać nogą czy nie złamana, jakiś pan pakował mnie do mini busika, żeby zawieźć do szpitala, który szczęśliwie był w miasteczku. Czułam jak krew odpływa mi z twarzy jak przed omdleniem, to pewnie z szoku. Pamiętam też, że szkoda mi było nowiutkich butów kupionych dzień wcześniej... :D
Mojmir jako, że nie ucierpiał w zasadzie wcale, zbierał mnie i nasze rzeczy i ładował skuter na pakę busika. Potem jak byliśmy pod szpitalem wniósł mnie na rękach na salę i tam czekaliśmy na lekarza. Widać było, że chwilę wcześniej kozetka była w użyciu, bo tuż obok na podłodze było kilka dużych kropli krwi... No klimat jak z dreszczowca trochę. Obejrzeli mi nogę, zajrzeli czy nie mam wstrząsu mózgu, dali receptę na antybiotyk i puścili. Okazało się, że opatrzenie nogi to koszt kilkunastu złotych, więc moje obawy o załatwienia formalności z ubezpieczeniem szybko się rozwiały. 

Po wszystkim wyszliśmy ze szpitala i szybko znaleźliśmy podwózkę do hostelu. Trzeba było zacząć organizować powrót do domu, bo nie było mowy o dalszej wyprawie w takim stanie. 

Turyści z Teksasu.





































































































































Komentarze