Błękitna plaża i Bajawa. Kamieni kupa na Flores.

Nasz pobyt w Moni u stóp wulkanu Kelimutu dobiegał końca, 8 maja 2014 roku postanowiliśmy opuścić wioskę. Zdecydowaliśmy wydostać się z wioski zamówionym autem, wszystko za namowami Kristofa. Trzeba mu przyznać, że chłopak dobrze nadawał się do roli naganiacza i doskonale umiał zachwalać swoje oferty. Z drugiej strony gdybyśmy zdecydowali się na wyprawę klasycznymi środkami lokomocji, nie mielibyśmy żadnych szans na odwiedzenie niebieskiej plaży i komfort podróży byłby bez porównania gorszy, więc jakoś szczególnie wykorzystani też nie zostaliśmy. 


Tak czy inaczej po śniadaniu zjawił się znajomy Kristofa i zapakował nas do swojego auta, całkiem nowego i całkiem zadbanego, a do tego bardzo wygodnego. Po drodze mieliśmy okazję porozmawiać sobie z kierowcą i dowiedzieć się od niego kilku rzeczy na temat najbliższej okolicy. Na przykład dowiedzieliśmy się, że ludzie zamieszkujący Moni należą do grupy etnograficznej Liao (Lio?) Kristof używał wcześniej określenia "ludzie lasu". Poza pogawędkami, spędzaliśmy też czas na podziwianiu krajobrazów, znacznie lepiej widocznych przez czystą szybę i lokalnego folkloru. na przykład ciężarówek z zadaszonymi pakami służących za ekwiwalent autobusów. Na pace takiego wehikułu są zamontowane ławki, zazwyczaj gęsto zapchane podróżnymi i jest trochę miejsca na pakunki i inny dobytek, na przykład cielaka. Nie, nie fantazjuję, widzieliśmy taką scenkę na własne oczy, niestety nie zdążyliśmy zrobić zdjęcia. 


Sporo zdjęć pstryknęliśmy natomiast na osławionej błękitnej (czy tam niebieskiej, a w rzeczywistości to bardziej zielonej) plaży. Raczej ciężko by tam było dojechać busem, żal by było ominąć, na szczęście nasz kierowca grzecznie nas podwiózł i obiecał zaczekać, doceniamy, że dotrzymał słowa. Dość piaszczysta plaża była gęsto, a miejscami bardzo gęsto usiana różnokolorowymi, wygładzonymi przez wodę kamykami. Stanowią one chyba niezłe źródło utrzymania dla części mieszkańców okolicy, sami widzieliśmy kilka osób zajmujących się segregacją tego surowca. Nawet w Polsce można je kupić w postaci mozaik, wiemy bo też kupiliśmy. (Tak tak, mamy łazienkę inspirowaną podróżą do Azji, akurat byliśmy przed remontem i zbierałam inspiracje po drodze :) - Żywia) Poszwendaliśmy się trochę po tej plaży, porozglądali trochę i w zasadzie nie było tam nic więcej do roboty. Trzeba się było zabierać do Bajawy i znaleźć sobie jakiś nocleg. Nie było to takie proste, w końcu trafiliśmy na świetny pokój, przypominał trochę piwnicę po powodzi. To było pomieszczenie z serii tych, w których nawet karaluchy nie są w stanie znieść warunków sanitarnych. Pleśń na ścianach sięgała czasem na 3/4 ich wysokości, wszystkie rogi pod sufitem wyglądały jak spore farmy penicyliny, a woda w kranie leciała tylko czasem. (Dodam, że w łazience po ścianach pełzały stada ślimaków, załatwiając swoje, można  było obserwować ich wyścigi lub przewidywać trajektorie ślizgu - Żywia) Prawda, że fajnie? Z litości dla czytających pominę opis posłań, i to wszystko za jedyne 90 tyś. rupii, znaczy kwotę niewiele mniejszą niż koszt czystego posłania w czystym pokoju ze śniadaniem w cenie. No ale cóż, jak się nie ma co się lubi... Na szczęście nasz luksusowy ośrodek wypoczynkowy miał dobrą lokalizację, na przeciwko była kafejka z netem, a obok jadłodajnia ze znośnym papu. Dostaliśmy tam niezłą zupę z kozy, jeszcze takiej nie jedliśmy, lub jedliśmy nie mając zielonego pojęcia co pływa w kotle. Tak czy inaczej smakowało. 


Po posiłku trzeba było zadbać o komfort dnia jutrzejszego. Przyjechaliśmy tutaj, żeby zobaczyć tradycyjne wioski rozsiane po okolicy, jakoś tak się złożyło, że im wioska bardziej tradycyjna tym na większym odludziu leży i piechotą się raczej tam nie dotrze. Uznaliśmy więc, ze trzeba pożyczyć jakiś pojazd, najlepiej skuter. Trochę to trwało, ale w końcu właściciel naszego przybytku ściągnął nam jakiegoś chłopaka, z którym sfinalizowaliśmy transakcję wypożyczenia za 100 tyś rupii. Niby drogo, ale podobno tu brak ruchu i konkurencji więc taniej nie będzie. Przy okazji zdobyliśmy mapkę okolicy, chłopak naszkicował ją nam na kawałku kartki zaznaczając wioski i tłumacząc jak do nich trafić. (Nawet lepiej, z braku zwykłego papieru mapa była rysowana na lokalnym papierze do transportu żywności, taki szary papier pakowy, z jednej strony pokryty warstwą folii. Pakują w to jedzenie na wynos, nawet spore ilości sosu z ryżem, wytrzymałe cholerstwo) O drukowanych mapkach okolicy nikt tu nawet nie słyszał więc się cieszyliśmy, że chociaż tyle mamy. Umówiliśmy się z nim nazajutrz rano, na odbiór transportu i mogliśmy się już potem oddać słodkiemu nieróbstwu połączonego z inhalacjami zarodnikami pleśni.

















Komentarze