Skuterem wokół wulkanu czyli jak zwiedzaliśmy okolice Kelimutu.

Zaliczyliśmy już dzisiaj pielgrzymkę i gościnę w sąsiedniej wiosce, teraz przyszedł czas na zwiedzanie. Kristo zaproponował nam wynajęcie motorków z przewodnikiem, czyli nim na objazd po okolicy. Podobno można tam spotkać tradycyjne budownictwo, a coś takiego całkiem nas interesuje. Pierwszym etapem wycieczki i owszem była tradycja, ale nie budownicza. Zostaliśmy zabrani na podwórze chaty zamieszkanej przez panie trudniące się tkaniem ikatu


Moglibyśmy się tutaj porozwodzić nieco o ikacie jako takim, ale Żywia zrobiła to już jakiś czas temu na swoim blogu rękodzielniczym więc zainteresowanych zapaszmy do przejrzenia tego wpisu.
Matka i córka opowiedziały nam, znaczy bardziej Żywii niż mi jak ten materiał jest tkany i jak barwiony. Na koniec Żywia zakupiła trzy chusty z owej tkaniny, bogatsi w wiedzę i materię ruszyliśmy w dalszą drogę. Żywia siedziała za Kristo, na jego skuterze, ja powoziłem własnym rumakiem i szło mi to całkiem sprawnie, znaczy nikt nie ucierpiał. Po mniej więcej dwudziestu minutach jazdy zatrzymaliśmy się na poboczu w pobliżu tradycyjnej chaty. Owa, okazała budowla charakteryzowała się dość niskimi ścianami i nieproporcjonalnie dużym, czterospadowym dachem z wklęsłymi spadami. Budynek został wzniesiony z drewna, a pokryty strzechą z palmowych liści. Obok tradycyjnego domu stał znacznie bardziej nowoczesny grobowiec. Z tego co zauważyliśmy bardzo popularnym w tych okolicach zwyczajem jest grzebanie swoich zmarłych w pobliżu domów. Ma to związek z tradycyjnymi wierzeniami mieszkańców i kultem przodków, które pomimo powierzchownej chrystianizacji ciągle mają się tu bardzo dobrze. Mniej dobrze miało się moje poczucie estetyki. Grobowce to zazwyczaj płaskie sześciany z ozdobnikami typu zadaszenie lub murek, obłożone dość krzykliwymi kafelkami. Często z czterech specjalnych kafelków układany jest na nich obrazek z wizerunkiem Jezusa lub członków jego familii. Całość wygląda niestety jak toaleta na świeżym powietrzu. Miejscowi z pewnością odbierają to zupełnie inaczej, niemniej mój kod kulturowy był dla mnie bezlitosny i podsuwał tylko jedno (wyżej wzmiankowane) skojarzenie.


 Widywałem już ludzi siedzących sobie całymi rodzinami na takim grobowcu, pijących coś na nim lub nawet grających w karty. Wychodzi na to, że tradycja ma tutaj również mocno pragmatyczne oblicze. Obok tej konkretnej chaty stał żółty grobowiec z fasadą, o dziwo nie robił nikomu za ławkę. Budynek wyglądał bardzo interesująco, niestety Kristof twierdził, że zamieszkujący go ludzie są mocno niechętni turystom i możemy sobie popatrzeć tylko z daleka. wolałbym zerknąć z bliższa. No ale trudno, nie zawsze ma się to czego się chce. Z kolejnym punktem wycieczki było już nieco lepiej, zostaliśmy zabrani do budowli pełniącej tu rolę pogańskiej świątyni, chata z grubsza przypominała kształtem poprzednią, ale była ozdobiona sporą ilością płaskorzeźb i czaszką wodnego bawoła ustawiona na rogu. Tu znowu mieliśmy pecha, gdyż kobieta która mogłaby nam pokazać chatę od środka i opowiedzieć o jej funkcjach w lokalnej kulturze, gdzieś sobie pojechała.... Widać limit szczęścia już na dzisiaj wyczerpaliśmy z samego rana. Podjechaliśmy potem pod jeszcze jedną posesję z tradycyjnymi budynkami, jednym w dobrym stanie i drugim mocno już popadającym w ruinę, tu oczywiście też trzeba mogliśmy zerknąć tylko z daleka. Niestety wycieczka okazała się mocno rozczarowującym przedsięwzięciem, naprawdę liczyłem na nieco więcej. Ostatnim miejscem które odwiedziliśmy był targ warzywny powyżej Moni, widziałem go już z dachu busika, którym dotarliśmy do wioski, teraz mogłem sobie popatrzyć z bliska. Na bazar składały się dwa rzędy zadaszonych budek ustawionych po obydwu stronach jezdni. Stoiska były sklecone z bambusa a na ich zadaszenie składały się arkusze pordzewiałej blachy falistej. Większą część handlarzy stanowiły panie w sarongach z ikatu, ale kilku facetów też się znalazło. Stoiska wypełnione były warzywami i owocami leżącymi luzem na blatach, poukładanych w miskach na stoiskach i przed stoiskami lub wiszących na haczykach i sznurkach. Dość malowniczo to wszystko wyglądało, egzotycznie też wyglądało, zwłaszcza, że nie mieliśmy zazwyczaj pojęcia czy to na co patrzymy jest warzywem, czy może jednak owocem? 


O tym czy da się to zeżreć na surowo czy wymaga obróbki termicznej tez nie wiedzieliśmy. Na szczęście były tam również dobrze nam znane dary natury w postaci choćby bananów i marakui. Niektórzy sprzedawcy sami prosili o zrobienie zdjęcia inni, czasem trzeba było najpierw coś kupić, żeby móc zrobić zdjęcie. Zachęty pań i targi z nimi były całkiem przyjemne i dobrze się przy tym bawiłem. Po tym wszystkim zostaliśmy zaproszeni jeszcze na herbatkę do cioci Krisa mieszkającej w pobliżu. Gość ewidentnie chciał nas naciągnąć na zakup kolejnych ikatów, które ciocia zupełnie przypadkiem tkała i spontanicznie zechciała się swoimi dziełami pochwalić. Niestety zapasy poczynione przez Żywię rankiem w zupełności nam wystarczyły.
Wieczorem Kris namówił nas na obiad u swojej rodziny, znaczy tradycyjnie przygotowanego kurczaka, zjedzenie kolacji w lokalnym domu było całkiem przyjemne, tyle, że do tego kurczaka za którego w końcu zapłaciliśmy dosiadł się jeszcze Jakiś Węgier, który też pewnie za niego zapłacił. Nieszczególnie się najedliśmy, ale przynajmniej rozmowa z Węgrem o imieniu Zoltan okazała się całkiem przyjemna. Na starcie doszliśmy do wniosku, że jesteśmy przedstawicielami bratnich narodów i w takiej właśnie atmosferze toczyła się nam pogawędka. Już nocą wróciliśmy do naszego pokoju, chcieliśmy się wstępnie spakować i odpocząć przed opuszczeniem wioski, które planowaliśmy na jutro. 
Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o jednym epizodzie, mianowicie Kris ostrzegał nas, ze na końcu wioski jest jakaś restauracja do której absolutnie nie należy chodzić, niestety dość mętnie to uzasadniał. Spotkaliśmy się z właścicielem tej restauracji, tym pojawił się na motorku, żeby pokazać nam księgę gości, również z polskimi wpisami zachwalającymi jego kuchnię. Wychodzi na to, że walka o klienta nie przebiegała tutaj na honorowych zasadach i każdy chwyt, żeby odciągnąć podróżników od usług oferowanych przez osoby niespokrewnione był dobry jeśli był skuteczny. Świadomość tego dość mocno kontrastowała z przyjacielskim choć raczej udawanym zachowaniem Krista. Niemniej w ostatecznym rozrachunku znajomość z nim i tak nam się opłacała, dzięki niemu zaliczyliśmy pielgrzymkę i kolację z kundla. Może i za inne rzeczy (na przykład kurczaka) przepłaciliśmy, ale dzięki dodatkowym atrakcjom bilans się nam wyrównał, a potem mocno przeważył na naszą stronę.








































































Komentarze