Wypatrując hobbitów - przez Flores do Kelimutu.

5 maja 2014

Dzisiaj postanowiliśmy wyruszyć w kierunku Kelimutu, daleko tam więc trzeba było wstać wcześnie, czy raczej bardzo wcześnie, musieliśmy się przed piątą zerwać. Gregorius (tak miał na imię właściciel hostelu) poinstruował nas, że musimy jechać do miejscowości Bajawa i tam szukać przesiadki. Zrobiliśmy jak kazał i niedługo potem zapakowaliśmy się do busa o charakterze pasażersko-towarowym. W środku poza ludźmi leżały jeszcze wory z ryżem i cebulkami, oraz kilka innych przedmiotów równie przydatnych co obszernych. Niedługo potem dosiadł się jeszcze pan z dwoma piszczącymi szczeniaczkami do kompletu. 



Kupiliśmy na drogę trochę oponek od jakiejś dziewczyny i w tak doborowym towarzystwie ruszyliśmy w drogę. Bus zrobił najpierw kilka kółek po Labuan Bajo, żeby znaleźć ostatnich chętnych i ruszył w drogę. Jedni ludzie się dosiadali, inni wysiadali, pomiędzy nimi pojawił się pan ze sztywnym kurczakiem w ręku. Brzmi lekko irracjonalnie jak jakaś scenka z taniego kabaretu, niemniej była rzeczywista. Ot facet wsiadł sobie z nieoskubanym prowiantem do busa. Prowiant był trzymany, za łapki i nie wykazywał najmniejszych śladów życia, do czasu... Ptaszysko zostało wrzucone bezceremonialnie pod siedzenie i tam miało sobie spędzić drogę. Najpierw ustąpiło zesztywnienie, kurak zmiękł i jakoś bardziej dopasował się do podłoża, potem zaczął mrugać, następnie podniósł głowę, zagdakał i rozpoczął swoją walkę o przetrwanie, systematycznie przesuwając się w stronę otwartych drzwi bocznych. Nie było to łatwe bo miał skrepowane łapki, ale pomimo tego nie dawał za wygraną. Każdy ostrzejszy zakręt zbliżał go o milimetry do upragnionej wolności. Był już bliski spełnienia marzeń, gdy bus zatrzymał się, a  facet znowu złapał kurczaka za nogi i odszedł z nim w siną dal. Ta historia nie skończyła się szczęśliwie, przynajmniej dla kurczaka.


Przez spory kawałek trasy kierowca fundował nam nie tylko wrażenia estetyczne w postaci krajobrazów przy trasie, postanowił zapewnić nam również nieco bardziej żywiołową rozrywkę. W zasadzie to zapewnił ją sobie, a my oberwaliśmy rykoszetem. Otóż uznał, że nie może dopuścić, by inny bemo (bemo to nazwa lokalna busików transportowych, warte odnotowania jeśli ktoś się wybiera na własną rękę do Indonezji) jechał przed nim, oczywiste więc, że chciał go wyminąć. kłopot tylko w tym, że przemieszczaliśmy się po pełnej zakrętów i dziur wyboistej drodze. Wyglądała gorzej niż powiatówka w Lubelskim, a to jest już pewien wyczyn. Większym wyczynem było tylko wyprzedzanie konkurenta, niestety, tamten kierowca podjął rękawicę, więc manewr wyprzedzania przeżyliśmy kilkukrotnie. Szczerze mówiąc to trochę się dziwię, że przeżyliśmy. Wyścig skończył się gdzieś na drodze w pobliżu kapliczki na wzgórzu, kierowca z resztą ekipy (dwóch chłopaków od zbierania kasy za bilety i pakowania towaru do i na busa) zatrzymał się po prostu na drodze i zabrał za  spożywanie posiłku. Świetna okazja, żeby wyskoczyć z busa i rozejrzeć się odrobinę. Kapliczka jakoś nadzwyczaj piękna nie była, krzaki najbardziej przypominały krzaki, ale przynajmniej z ptactwem mi się poszczęściło. Niby nic wielkiego, ale ja się bardzo ucieszyłem kiedy kolorowa papuga przeleciała mi na głową. 


Dalsza część trasy też była dość wesoła, zatrzymywaliśmy się często, żeby chłopaki mogli przytroczyć do busa kilka wiązek drewna lub wrzucić na dach kolejny wór ryżu, czasem ktoś rzygał przez okno na zakrętach, dłuższy czas siedziała przed nami para staruszków, którzy za główny cel swojego istnienia mieli chyba charkanie, chrząkanie i spluwanie tym przez okno, potem dziadkowie wysiedli, wiec porzygał się ktoś inny. (Dodam, że siedziałam za staruszką, która bardziej upodobała sobie spluwanie za okno, a że okna w bemo są otwarte z zasady, bo to jedyna forma wymiany powietrza, to oprócz adrenaliny w postaci zakrętów, skamlących szczeniaków z tyłu, obserwowania desperackiej i nonszalanckiej próby ucieczki kurczaka, miałam też do unikania plwocin wlatujących moim oknem... Ż) Wentylacja w busie była bardzo dobra, robiły za nią otwarte drzwi boczne, przez które kilka razy o mało nie wypadliśmy przy bardziej malowniczych zakrętach, które nasz kierowca pokonywał nie ściągając nogi z gazu. Kiedy nie walczyliśmy o przetrwanie uczepieni siedzeń, zajmowaliśmy się podziwianiem widoków za oknem. Flores okazała się wyspą bardzo górzystą i słabo zaludnioną. Ludzie mieszkają tutaj w lekkich domkach ze ścianami wykonanymi z bambusowej plecionki, dość często, całkiem skomplikowanej i pomalowanej kolorowymi farbami. Jako, że jechaliśmy przez katolicką wyspę to miejsce dotychczas oglądanych przez nas meczetów zajmowały tutaj kościoły. sporo krzyży było też widać na grobach stojących w sąsiedztwie domów. W ogóle mogiły miały tutaj dość wystawny charakter, często były zadaszone i prawie zawsze obłożone glazurą (taką łazienkową, kwadratowe płytki w kolorze turkusu lub błękitów). Nawet święte obrazki na nich składały się z czterech większych kafelków pokrytych kolorowym nadrukiem Jezusa albo jego matki. Muszę przyznać, że mi taka ilość ceramiki kojarzyła się bardziej z kiblem, niż z powagą śmierci, no ale miejscowi mieli widocznie inne zdanie w tej materii. Zresztą ich podejście do grobów tez było nieco inne, kilka razy widzieliśmy jak bawiły się na nich dzieciaki, czasem całe rodzinki używały ich jak ławek korzystając z cienia jakie dawało zadaszenie, na jednym grobie nawet rozgrywała się ostra potyczka w karty. Widocznie mieszkańcy Flores to praktyczni ludzie. Ich praktyczność dało się również zauważyć w sposobie użytkowania transportu publicznego. Większość pojazdów na drogach stanowiły podobne do naszego busy-bemo, ale trafiały się też ciężarówki z zadaszonymi pakami i wmontowanymi na nich siedzeniami. inne pojazdy również były porządnie obładowane ludźmi i towarami, czasem kilka osób jechało na dachu takiego pojazdu, czasem jechały tylko towary, raz widzieliśmy na dachu faceta ze zdechłym świniakiem, innym razem przypominającą antylopę jałówkę jadącą na pace ciężarówki-autobusu razem z resztą pasażerów. Nie ma co, było naprawdę malowniczo.

Jadąc tak przez Flores i modląc się o życie, znajdowałam jednak chwile na prawdziwy zachwyt nad pięknem tej wyspy. Nie bez powodu nazwali ją Flores. Wygląda jak dzieło jakiegoś szalonego Ogrodnika, który w szale tworzenia, biegał i rozsypywał nad całą wyspą tysiące gatunków kwiatów. Co chwila migały jak w kalejdoskopie pomiędzy palmami i resztą roślinności ogromne dzikie łany we wszelkich kolorach. A ja zastanawiałam się, czy uda mi się wypatrzyć w tej gęstwinie sylwetkę legendarnego hobbita - człowieka pierwotnego, którego szczątki odnaleziono na wyspie, a jak twierdzą niektórzy, nadal zamieszkującego odległe zakątki wyspy. (Ż)


Bus zatrzymał się gdzieś na tresie przed Bajawą, dwie panie z naszego busa przesiadały się tam do osobówki, która miała je zawieźć do Ende, tak się składało, że i my tam chcieliśmy dotrzeć. Rozliczyliśmy się z kierowcą (250 tys. rupii...) i zapakowaliśmy się do auta. Było całkiem nowe i zapewne wygodne, gdyby nie fakt, że gnietliśmy się tam na tylnym siedzeniu razem z naszymi plecakami. Kierowca zajechał jeszcze po jakiegoś chłopaka w Bajawie i już bezpośrednio ruszyliśmy do Ende. Prawdopodobnie kierowca miał jakiś interes w Ende i postanowił zrobić przy tym jeszcze jeden, dobierając sobie pasażerów. On dorobił, my dojechaliśmy, chyba dobry układ? Choć nie powiem, żeby ta podróż nie miała ciemnych stron. Na początku myślałem, że najbardziej będzie mi doskwierać nieco nazbyt bliskie towarzystwo plecaka, szybko się jednak okazało, że mnie i Żywię czeka znacznie gorszy los... Kierowca miał w aucie mały telewizorek i przez całą drogę leciało na nim lokalne disko!!! Gdzieś po pół godziny miałem ochotę wydłubać sobie oczy, żeby już nie widzieć teledysków i zatkać nimi uszy, żeby ich też nie słyszeć. Spędziliśmy w tym uroczym aucie bite cztery godziny... Kierowca skasował od nas po 80 tys. na osobę, ale okazał się na tyle sumienny, że podwiózł nas pod tani hotel, szkoda tylko, że nie było w nim wolnych miejsc, w kilku kolejnych hotelach nie było ich również. Musieliśmy sporo się nałazić po mieście zanim w końcu trafiliśmy na pokój za 137 tys. nie mieliśmy już siły wybrzydzać i tam spędziliśmy noc. (Hotel Dwi Putra rodem z PRLu, w naszym pokoju nie było wody a wentylator nie działał, ale po tylu wrażeniach z busa, nie mieliśmy siły na nic. W końcu pan cieć naprawił wodę i można było wziąć zimny prysznic i pójść na poszukiwanie warungu z jedzeniem. Ż)


Rano trzeba się było jakoś dostać do dworca, tyle, że średnio mieliśmy pojęcie, gdzie on się tak naprawdę znajduje. No nic, wyszliśmy na ulicę i zaczęliśmy sobie iść przed siebie, licząc, że złapiemy po drodze jakiś transport w interesującym nas kierunku. Nasze założenia okazały się całkiem słuszne, dość szybko zatrzymał się nam jakiś kierowca zapraszając do środka. Musiał niestety chwilkę zaczekać, bo akurat wyjmowałem małego kotka z kanału. Wpadło biedactwo i nie miało, żadnej drogi, żeby się stamtąd wydostać. Jedyne co mogłem zrobić to po prostu go złapać i wywlec na górę, Wypuściliśmy go do pobliskiego ogrodu licząc, że jakoś mu się powiedzie. Przynajmniej raz na miesiąc trzeba przecież jakiś dobry uczynek zrobić. W ten oto sposób dostaliśmy się na dworzec i tam dość sprawnie przeskoczyliśmy do innego bemo jadącego już w stronę wioski Moni, leżącej u stóp Kelimutu (jedyne 50 tys. za osobę). Trasa, którą teraz przejeżdżaliśmy wyglądała jakby się niedawno na nią ziemia obsunęła. Wszędzie było pełno ciężkiego sprzętu i ludzi pracujących nad doprowadzeniem trasy do porządku. Bus zgrabnie lawirował pomiędzy spychami i koparkami przemierzając kolejne kilometry. Czasem musiał przystanąć kiedy jakaś koparka akurat nabierała ziemię zastawiając drogę ramieniem łyżki, by po chwili przemknąć się obok, gdy ramię wędrowało na drugą stronę pojazdu. W stetryczałej Europie coś takiego byłoby niedopuszczalne, niedozwolone i pewnie nawet niewyobrażalne dla kastratów umysłowych potrafiących poruszać się jedynie po prostych schematach norm i wytycznych, tutaj było oczywiste, wystarczyła odrobina rozsądku i wyczucia, by całkowicie bezpiecznie przejechać przez jezdnię będącą w zasadzie wielkim placem budowy. My też przejechaliśmy bezpiecznie tylko z przerwą na wymianę przebitego koła. Im dalej jechaliśmy wgłąb wyspy tym więcej osób wypełniało busa, w końcu ludzie przestali się mieścić wewnątrz i ktoś poszedł jechać na dachu. Nie mogłem sobie odpuścić takiej okazji i na następnym postoju zrobiłem to samo. O takich rzeczach to się czytało w książkach i na filmach oglądało, zawsze chciałem sobie przemierzyć w ten sposób przynajmniej kawałek świata i w końcu mi się udało. Wygodnie usiadłem sobie na worku ryżu i z gębą rozdziawioną w uśmiechu od ucha do ucha podziwiałem krajobrazy. Nie było za gorąco, ani nie wiało za bardzo, było po prostu idealnie. Niestety przejechałem w ten sposób ledwo kilkanaście kilometrów, bo potem znowu zwolniły się miejsca i kierowca poprosił mnie do środka, ale i tak mam co wspominać. W pobliżu celu naszej podróży minęliśmy co najmniej interesujący targ warzywny rozłożony po obydwu stronach jezdni i to była ostatnia atrakcja naszej trasy. Bus podwiózł nas prosto pod chatkę faceta wynajmującego pokoje turystom i odjechał w siną dal, a my rozpoczęliśmy kolejną przygodę pod tytułem Kelimutu.

Sławny Nonszalancki kurczak :)












































Komentarze

Prześlij komentarz