Szaman, żabi skrzek i farbowane kurczaczki - na targu w Labuan Bajo.

4 maja 2014

Na dzisiaj, to jest, na czwartego maja mieliśmy w planach wyprawę do Kelimutu, czyli miejsca znajdującego się mniej więcej w połowie wyspy Flores. Daleko tam i droga wyboista, więc wypadło ruszyć jak najwcześniej, chcieliśmy jednak najpierw dowiedzieć się czegoś o promach pływających w kierunku Celebesu. W takim wypadku wyjazd o 5.30 rano raczej odpadał. Umówiliśmy się z szefem hostelu, że zamówi nam transport na dziewiątą rano i wyszliśmy na miasto żeby dostać się do portu. Po drodze zjedliśmy sobie na murku śniadanie, po które nie musieliśmy nigdzie chodzić bo samo do nas przyjechało. Jakiś pan rozwoził tam codziennie zupki na wózku wmontowanym na rower, szybka, sprawna, tania i przede wszystkim smaczna gastronomia na każdą kieszeń. 



Ku naszemu zdumieniu biuro promowe było otwarte i można było w końcu zasięgnąć pewnych informacji, promy w kierunku Celebesu, rzeczywiście stąd wypływają i najbliższy będzie we wtorek o 12.00. Trochę nam najbliższy wtorek nie pasował, w końcu mieliśmy niedzielę i przynajmniej kawałek wyspy do zwiedzenia, ale może kolejny? Wracając stamtąd zahaczyliśmy na chwilę o targ rybny, ta chwila wystarczyła nam, żeby zdecydować o odwołaniu busa, zdecydowaliśmy, że dzisiaj zwiedzamy Labuan Bajo. Pomaszerowaliśmy więc prosto do hostelu, żeby powiadomić właściciela o naszej decyzji i wróciliśmy prosto na targ. "Egzotyczny" to określenie nieco zbyt blade, ale mimo wszystko pasujące do tego, co dane nam było oglądać. Targ mieścił się w zadaszonej, dość przestronnej hali. Wewnątrz rzędami stały stragany z wyłożonym na nich padłem. Królowały świeże, surowe ryby we wszelkich kształtach i kolorach jakie tylko rodzi morze, poza nimi było też trochę suszonych. Te ostatnie były sprawione w dość specyficzny sposób, w Polsce rybce rozpruwa się brzuch i tamtędy wywleka wnętrzności, w Indonezji ludzie zabierają się do tego od drugiej strony i tną po grzbiecie wzdłuż kręgosłupa. Taka rybka po rozłożeniu wygląda jak dwie, trochę bardziej płaskie i nie wiedzieć czemu zrośnięte brzuchami bliźniaczki. Mniejsze rybki były ponabijane na zwinięte w krążek kawałki łyka, większe leżały w całości lub fragmentach na tacach ustawionych na straganach. W innej części hali trwał chyba handel hurtowy. Całe stosy suszonych ryb były wysypane na wyłożoną kafelkami podłogę. Były tam zbierane, przesuwane, pakowane, sortowane, ważone i poddawane wielu innym czynnościom w warunkach nie do końca zasługujących na miano higienicznych.
Oprócz podziwiania różnorodności towarów na targu, mogliśmy też obserwować wprawę w oprawianiu ryb, jaką demonstrowały sprzedawczynie z wielkimi tasakami i nożami w dłoniach. Kilka sekund, zamaszystych cięć i ogromne rybska były posztukowane i gotowe na sprzedaż. Ciekawostką było też to, że na targu z jakiegoś powodu można było kupić małe puchate kurczątka (żywe) w kolorach co najmniej nietypowych - farbowane na różowo, niebiesko, fioletowo, czerwono. Ciekawa jestem czy to jakaś lokalna moda, czy przejaw wierzeń lub tradycji? (Ż)



Dary morza stanowiły główny towar dostępny na targu, ale oczywiście nie jedyny, poza nimi było też sporo straganów z asortymentem roślinnym w postaci warzyw, owoców i przypraw. Na straganach leżały całe kosze znanych nam (rzadko) i nieznanych (zazwyczaj) towarów kuszących oko intensywnymi barwami tropików. Uznaliśmy, że odrobina witamin w organizmie nie zaszkodzi, a zaaplikować ją można za pomocą czegoś jeszcze nam nieznanego. Wybraliśmy owalne owoce z grubą, gładką skórką czyli marakuje. Jak do tej pory to kilka razy widziałem coś takiego na opakowaniu jogurtów co najwyżej, pora była dobrać się do świeżego owocu. Skórka mimo, że dość gruba, dała łatwo się oderwać odsłaniając nam soczyste wnętrze przypominające.... żabi skrzek, na szczęście tylko wizualnie (znaczy tak podejrzewam, bo nigdy żabiego skrzeku nie próbowałem). Nie bardzo wiedzieliśmy, jak się do tego dobrać więc zawartość po prostu wypiliśmy, technika okazała się całkiem skuteczna i nie szukaliśmy już innych rozwiązań tego, żywotnego problemu. Porcja testowa szybko nam się skończyła, więc zaopatrzyliśmy się nieco solidniej na wieczór, ja wziąłem sobie jeszcze kilka bananów i ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie. Nieprzypadkowo wspominam tutaj o bananach, gdyż okazały się całkiem przydatną łapówką i to już po chwili. Otóż udało nam się spotkać znachora lub szamana (ewentualnie adepta lokalnych tradycji leczniczych), pan siedział po turecku na ziemi, a przed nim leżał sobie dywanik zastawiony przedziwnymi butelkami, kawałkami rogu, dziwnymi nożykami, czaszkami zwierząt i tym podobnym, sympatycznym i jakże interesującym towarem, pomiędzy którym stał obrazek z Jezusem do kompletu. Dość oczywiste, że facet wzbudził od razu masze zainteresowanie. jako osoba kulturalna (osoby znające mnie osobiście, proszone są o powstrzymanie wybuchów śmiechu) zapytałem grzecznie czy mogę mu zrobić fotografię, w odpowiedzi ujrzałem gest dość gwałtownego uderzania dwoma palcami w usta oznaczający tutaj "daj papierosa". 


Jako zdeklarowany wróg używek tytoniowych, nie posiadałem żądanego artefaktu, ale miałem... banany. Kilka wyżej wzmiankowanych owoców doskonale załatwiło sprawę i mogłem sobie popstrykać do woli. Facet nawet wyjaśnił Żywii do czego służą niektóre z jego specyfików pokazując na przykład na którąś z flaszek, a potem na plecy. Dodał przy okazji łamanym angielskim, żeby tylko tego nie pić, bo to wyłącznie do stosowania zewnętrznego. Barwa i konsystencja zawartości wcale nie zachęcała do kosztowania, ale widocznie facet miewał już dziwne doświadczenia z turystami więc wolał to podkreślić. 
Dla mnie spotkanie szamana to jedno z barwniejszych wspomnień, poczułam się jak bohaterka książki fantasy, niemal wyczekiwałam, że oto szaman przydzieli nam jakieś tajemnicze zadanie, epicką przygodę, że za chwilkę zza rogu wyłoni się jakaś postać rodem z baśni... no ale oczywista sprawa nic takiego się nie stało, a mnie nadal pozostaje fantazjowanie... (Ż)

Resztę dnia spędziliśmy włócząc się po miasteczku lub po prostu się leniąc. Odwiedziliśmy protestancki zbór i nawet pogadaliśmy chwilę z jakąś panią w środku, kościół katolicki tylko obeszliśmy dookoła, bo był zamknięty. Dość dziwnie było po miesiącu przebywania w niemalże wyłącznie muzułmańskim kraju trafić w końcu na znajome i zrozumiałe symbole religijne.


























































Komentarze