My i diabły morskie czyli spotkanie z mantami.

Nadeszła pora by wyruszyć na poszukiwanie diabłów morskich! Pełni werwy i zapału rozlokowaliśmy się na niewielkim pokładzie łodzi, a kapitan odpalił silnik. Tym razem poszerzyła nam się załoga, poza kapitanem i chłopcem za sterem popłyną z nami tez kilkuletni syn kapitana. Chłopak powinien się przecież wprawiać do morskiego rzemiosła, bo będzie mu to w życiu bardzo potrzebne. Piechotą z wioski na Komodo daleko przecież nie zajdzie. Tym razem kapitan zapewniał nas, że wyruszyliśmy o stosownej porze i na pewno spotkamy główny cel naszej wycieczki i bardzo, ale to bardzo chciałem, aby to była prawda.

Wyruszaliśmy by znaleźć manty, rybki potrafiące zrobić wrażenie swoim rozmiarem. Rozpiętość płetw takiego stwora to 6-7 metrów choć największy z obserwowanych osobników miał tych metrów ponad 9. Dodajmy do tego dwie, a w ekstremalnych przypadkach nawet trzy tony wagi i mamy już mniej więcej obraz stworzonek na spotkanie których pędziliśmy poprzez morze.

Znowu wypatrywałem ich wraz z kapitanem stojąc na pokładzie, byłem święcie przekonany, że będziemy wypatrywać charakterystycznych sylwetek gdzieś w głębi (głębia miała tak do 4 metrów wiec tak wielkie bydle jak manta można było łatwo zauważyć), rzeczywistość okazała się bardziej prozaiczna i wygodna. Wystarczyło przyglądać się powierzchni wody i wypatrywać końcówek "skrzydeł". Gdy maty płynęły tuż pod powierzchnią to końcówki ich płetw wychylały się raz po raz ponad lustro wody dając jasny sygnał, że manty są w pobliżu. Tak więc się przyglądałem i przyglądałem, aż w końcu wypatrzyłem! No dobra, kapitan wypatrzył, ale ja zaraz po nim. Kilkadziesiąt metrów od łodzi widać było zakłóconą powierzchnię wody i właśnie tam skierowała się nasza łódź. Ja w tym momencie już nakładałem płetwy na stopy ściskając aparat w dłoni. Łódź powoli zatrzymała się, a my szybko wskoczyliśmy do wody przenosząc się do zupełnie innego świata. 


Były tam! Potężne, spokojne i takie inne niż wszystko dotychczas. Płynęły leniwie poruszając swoimi skrzydłami, blisko powierzchni, połykając przy tym wielkimi otworami gębowymi masy wypełnionej planktonem wody. No właśnie, plankton, czy może dokładniej fitoplankton. To z jego powodu można tu spotkać manty, w określonych porach dnia (chyba chodzi o przypływy) morze nanosi tutaj sporo miniaturowych żyjątek i cząstek pokarmu, tworząc dla morskich diabłów idealne żerowisko. Na tą ucztę ściągają dziesiątki, jeśli nie setki tych majestatycznych stworzeń, my widzieliśmy przynajmniej dziesiątki. Manty pływały w małych grupach, po trzy, pięć, czasem osiem osobników przemieszczających się jeden za drugim. Ciężko opisać niesamowitość całego widowiska, ryby (manty są w końcu rybami, tyle, że ciężko je o to posądzić) pływały sobie spokojnie, nieśpiesznie wachlując swoimi wielkimi, przypominającymi skrzydła pletwami bocznym, bardziej to przypominało lot jakiegoś potężnego ptaszyska niż pływanie. Ich rozwarte gardziele połykały wodę spokojnie zagarnianą do potężnych otworów gębowych za pomocą wyrastających z okolic oczu niewielkich i płaskich płetw nazywanych dość trafnie w fachowej nomenklaturze płetwami głowowymi. Tak naprawdę to miałem wrażenie, że oczy mają wręcz na nasadach tych płetw osadzone. Niesamowity był w tym wszystkim fakt, że obserwowaliśmy cały ten spektakl z naprawdę bliskiej odległości, morskie stwory w ogóle się nas nie bały, przepływały sobie obok nas, pod nami czy nad nami niewiele sobie robiąc z naszej obecności i ledwo ją zauważając. To dość interesujące wrażenie patrzeć na rybę, od frontu składającą się głównie z wielkiego otworu gębowego, płynącą wprost na człowieka. Otwór gębowy rośnie i przybliża się coraz bardziej i bardziej, a manta albo nie przejmuje się, że nie jestem planktonem i raczej mnie nie połknie, albo mnie nie dostrzega, a tak naprawdę to ma moją obecność gdzieś pod ogonem. Gdy w końcu ryba znajduje się nie dalej jak na wyciągniecie dłoni, jednym ruchem skrzydeł zmienia trajektorię, by o włos ominąć człowieka, a za nią kolejna i kolejna, i kolejna... Manty lubiły pływać gęsiego i bywało, że pięć czy osiem osobników mijało mnie tak po kolei.


Czasem mijaliśmy się z tymi wielkimi rybskami na kilkadziesiąt, czasem kilkanaście centymetrów. Raz się z jedną minąłem na zero centymetrów, znaczy wyrwałem po łbie skrzydłem. Prawie nie bolało.... Na szczęście zwierzątko o polu powierzchni grzbietu zbliżonej do dwóch metrów kwadratowych  musnęło mnie jedynie przypadkiem i niezamierzenie. Podobno czasem im się zdarza zamierzenie i wtedy już nie jest tak wesoło. Nie znalazłem informacji o bezpośrednich atakach na ludzi natomiast zdarzało się, że wk.... no zdenerwowana manta zaatakowała na przykład łódkę, bardzo się ucieszyłem, że nie byłem taką łódką. No ale, żeby mieć do czynienia ze zdenerwowaną mantą to trzeba ją najpierw bardzo mocno zdenerwować, na przykład usiłować ją złowić za pomocą jakiegoś haka lub coś w tym stylu, w innych sytuacjach te zwierzęta zachowują się w nadzwyczaj łagodny sposób. Raz spróbowaliśmy wyciągnąć rękę, by dotknąć przepływającą obok rybę, powolne i leniwe stworzenie w ciągu ułamka sekundy zmieniło się w błyskawicę i dosłownie jednym ruchem skrzydeł oddaliło się od nas na 10 metrów. 

Nie wiem ile czasu spędziliśmy w wodzie gapiąc się nie w niemym zachwycie (niemym tylko dla tego, że się niewygodnie rozmawia będąc pod wodą z rurką oddechową w ustach), ale był to relatywnie długi i absolutnie nie zmarnowany czas. 

Gdzieś w oddali widzieliśmy kilka innych łodzi, raz pod wodą zobaczyłem turystę, który przybył tu w tym samym co my celu. Nie my jedyni nurkowaliśmy dzisiaj z mantami, ale na szczęście nie było żadnego powodu do narzekania na tłok, w zasadzie to nie było w ogóle żadnego powodu do narzekania. Dwa dni temu widzieliśmy nasze wymarzone i upragnione warany z Komodo, to miał być gwóźdź programu w Indonezji i tak dalej. W sumie był, tyle, że nurkowanie z mantami go całkowicie przyćmiło. Dla nas to było naprawdę coś niesamowitego, wydarzenie które będziemy wspominać jeszcze baaardzo długo i ciężko je będzie czymś przebić.

W końcu pomarszczeni od wody jak suszone śliwki i bardzo szczęśliwi wróciliśmy na łódkę, kapitan obiecał nam jeszcze jedną atrakcję dzisiaj i właśnie tam nas teraz powiózł. Widzieliśmy już różową plażę, teraz zobaczyliśmy różową wysepkę. Ot, wystawała sobie z wody owalna kupka różowego piasku porośnięta kilkoma chwastami i trzema krzaczkami. Kapitan zaproponował nam wizytację wysepki, a sam musiał coś załatwić. Dostrzegł jakiś znajomy statek i chciał spróbować sprzedać na nim sznury pereł, które i nam oferował w podobno atrakcyjnej cenie. Byczenie się na wysepce uznaliśmy za dużo ciekawsze niż czekanie w łódce, aż kapitan skończy handel. Miejsce było naprawdę urocze, jednak do ideału brakowało mu chociaż odrobiny cienia. Może osobom lubiącym kąpiele słoneczne by to nie przeszkadzało, ale ja jestem chłodolubny i nie znoszę bezruchu więc bierne opalanie się całkowicie mi odpada. Zamiast tego obszedłem wysepkę dookoła, sprawdziłem co tam ciekawego pod wodą można zobaczyć, potem jeszcze raz obszedłem wysepkę, z jakichś patyków i koszuli spróbowałem zrobić choć częściowe zadaszenie, pospacerowałem trochę, książkę próbowałem poczytać, ale nie dało się nic dojrzeć w czytniku przez nadmiar słońca, zdjęć trochę zrobiłem. Ogólnie było tam całkiem fajnie, choć z cieniem byłoby fajniej...

Gdzieś po godzinie wróciła po nas łódź i ruszyliśmy w stronę Labuan Bajo. Na pożegnanie daliśmy jeszcze kapitanowi widokówki z Polski i poszliśmy się zameldować w naszym hostelu. Trzeba było wypocząć przed czekająca nas jutro podróżą.
(Widokówki przedstawiające blokowiska Stalowej Woli :D Kapitan popatrzył, zadumał się i zapytał czy w tym mieszkają ludzie?)


































Komentarze