Łodzią ku egzotyce czyli Rinca i okolice.

Nadszedł dzień 2 maja roku pańskiego 2014. Przywitaliśmy go bardzo wczesnym rankiem, bo już około 6-tej rano byliśmy na nogach. Mocno nas zaintrygowało to miejsce, w którym można spotkać manty więc postanowiliśmy jak najszybciej dowiedzieć się czegoś na jego temat. Dobrze trafiliśmy, właściciel hostelu powiedział nam, że dzisiaj dwie osoby wypływają tam łodzią i możemy się z nimi zabrać za jedyne 550 tys. rupii na osobę. 140 zł na osobę za dwa dni rejsu, nocleg i jakieś żarcie... 


Drogo, ale z drugiej strony żal biletów do parku narodowego, które już mamy. Zmarnować je? Chyba się jednak warto wykosztować, żeby mantę zobaczyć? Na pewno warto. Bierzemy! Teraz wystarczyło się tylko migiem spakować, pobiec do bankomatu po pieniądze i o 8-mej mieliśmy wyczekiwać już naszego kapitana. Wszystko poszło nam zgrabnie, bankomat zadziałał, wprawdzie dopiero ten drugi, ale jednak, pakowanie też wyszło szybko, tylko kapitan się spóźnił. Na szczęście nie więcej niż godzinę. Przynajmniej mieliśmy czas na zapoznanie się z naszym nowym towarzystwem. Okazała się być nim para mniej-więcej Francuzów (ona mniej, on więcej), którzy już od ponad roku włóczyli się po świecie robiąc sobie w między czasie dziecko. Pani mulatka była już w piątym miesiącu, a mimo to nie zamierzali rezygnować z wyprawy. Podziwiam, choć raczej bym się nie zdecydował na coś takiego.

W końcu dotarła nasza łódź, nie wyglądała na taką pierwszej młodości, na taką drugiej młodości też nie... No, ale utrzymywała się na wodzie i nie zauważyłem, żeby kapitan musiał na bieżąco wylewać z niej wodę wiadrem, więc tragedii nie było. W ogóle nie była to nazbyt okazała jednostka, może 10 metrów długości i około półtorej szerokości. Bardzo smukła i lekka, zaopatrzona w chroniący przed słońcem, brezentowy daszek za dziobem i niewielki silnik. Załogę stanowił może czterdziestoletni kapitan i maksymalnie dwunastoletni chłopak za sterem, jego syn lub bliski krewny. Załadowaliśmy się na pokład, kapitan odpalił równie młody co cała łódź silnik i pomknęliśmy w morze. 


Na pokładzie żadnych komfortów poza cieniem nie uświadczyłem i już to samo w sobie było pozytywne. Łódź była typowym pojazdem używanym przez miejscowych do poruszania się pomiędzy wyspami, a nie jakimś luksusowym jachtem dla nowobogackich. Rejs też był całkiem przyjemny, z pokładu bardzo dobrze mi się obserwowało otoczenie i latające ryby, które od czasu do czasu wyskakiwały z wody i to tylko w chwilach gdy nie miałem aparatu w dłoni, żeby je uwiecznić. Zmówiły się czy co? Zresztą nie tylko one wyskakiwały z wody, nieopodal łodzi przepłynęło tez stado delfinów, trzy z nich, jeden po drugim wyskoczyły z wody prezentując się nam w pełnej krasie. Wolne, swobodne i chyba zadowolone ze swojego losu przemierzały sobie morskie tonie bez obawy, że jakiś kretyn staranuje je łodzią tak jak ma to miejsce codziennie rano na Lovinie. (jeśli ktoś chce się podenerwować to niech zerknie do tego wpisu). Rejs zajął nam kilka, leniwie spędzonych godzin uprzyjemnionych obiadem wręczonym nam przez kapitana. Dostaliśmy ryż i smażone ryby, które skonsumowaliśmy za pomocą palców. Nawet ich nie trzeba było oblizywać, przez burtę swobodnie sięgaliśmy do wody, żeby umyć dłonie. Najedzeni i wypoczęci dobiliśmy w końcu do wybrzeży Rinki (Znaczy pisze się Rinca, ale nie mam pojęcia jak to odmienić przy tak kretyńskiej pisowni). Wyspa o powierzchni 198 km. kwadratowych wchodzi w skład Parku Narodowego Komodo, do Komodo jest bardzo podobna ukształtowaniem terenu i tak jak sąsiednia wyspa, dysponuje własną populacją waranów. Te mieszkające tutaj podobno są nieco mniejsze od tych z Komodo, ale równie jadowite i niebezpieczne. Ze strażnikami parku spotkaliśmy się już na przystani, sprawdzili i zaakceptowali ku naszej uldze bilety, którymi dysponowaliśmy, a następnie zaprowadzili nas do kwatery głównej, tam w bilety zaopatrzyli się nasi mniej-więcej Francuzi i wynajęliśmy sobie na spółkę przewodnika za 80 tyś rupii. 


Już po drodze do kwatery zobaczyliśmy kilka makaków i dwa warany wylegujące się na trawie. Dość obiecujący początek, prawda? Potem było tylko lepiej, nasz przewodnik okazał się sympatycznym i całkiem komunikatywnym facetem, który chętnie opowiadał nam o wyspie i waranach, pokazywał nawet zdjęcie strażnika ukąszonego dwa tygodnie temu przez jednego z gadów. Jestem dziwnie przekonany, że pokazywał to zdjęcie turystom przynajmniej od roku nie zmieniając opisu, natomiast mam spore wątpliwości co do profesji ofiary. Facet zaprowadził nas do miejsca, w którym mogą pojawić się dzikie woły błotne, taką błotnistą rzeczkę, w której lubią się pomoczyć i faktycznie jeden się moczył. Leżało sobie takie czarne bydlę w wodzie i mieliło trawę w pysku. Nieszczególnie się ukrywałem robiąc mu zdjęcia, a zwierz nieszczególnie się mną przejmował. "Ot natręt jakiś, podejdzie bliżej to go stratuję, a że nie podchodzi to jeszcze się pomoczę". Przewidziałem ten tok rozumowania i nie podszedłem. Poza wołem widzieliśmy też dzikie świniaki i jelenie i kilka ptaków. Jednak to waranów szukaliśmy i w końcu znaleźliśmy, trafił nam się kadr jak z filmów przyrodniczych. 
Na wyspie nie tylko warany są gatunkiem wartym uwagi, występuje tam również nielotny gatunek ptaka zwany nogalem zmiennym (Megapodius reinwardt). Zwierzak jest trochę większy od domowego kurczaka i do kurczaka podobny w ogólnym zarysie, nawet tak jak kurczak szuka pożywienia grzebiąc w ściółce silnymi łapskami, pewnie to wszystko dlatego, że jest z kurczakiem blisko spokrewniony. Znacząco jednak rożni się od swoich udomowionych krewnych zwyczajami lęgowymi. Otóż ten gatunek nogali nie trudzi się wysiadywaniem jaj (chyba żaden ptak z tej rodziny się tym nie trudzi tak w ogóle), zamiast tego buduje swoim przyszłym pisklakom spore inkubatory. Ptaszyska wykorzystują do tego gnijące kawałki roślin, które układają w kopiec i przysypują ziemią. Energia cieplna powstająca w czasie fermentacji ogrzewa kopiec, potem wystarczy sprawdzić dziobem czy już się odpowiednio nagrzało i samica może złożyć jajo. Składa po jednym w sporych odstępach czasu przez cały okres lęgowy, a potem nie interesuje się już pisklakami. Przydługi ten wstęp teoretyczny, ale chyba potrzebny dla lepszego zarysowania sytuacji. Otóż natrafiliśmy na taki kopiec nogali. Przeciętny inkubator ma około metra wysokości i trzy razy większą średnicę, ten był podobny, od innych kopców odróżniał go jedynie młody waran wygrzebujący w nim właśnie dziurę. Z dość bliskiej odległości mieliśmy okazję obserwować gada wyrzucającego kolejne partie ziemi masywnymi łapami i nogala krążącego bezradnie w pobliżu. Takie scenki to ja do tej pory najwyżej na kanałach przyrodniczych oglądałem zastanawiając się jakim cudem kamerzyście udało się je sfilmować, a tutaj coś takiego działo się na moich oczach. O tam, dziesięć metrów ode mnie, za krzaczkiem. Już chyba wspominałem kilka razy na blogu, że to własnie kontakt z egzotyczną przyrodą był dla mnie najbardziej wartościowy podczas całej naszej podróży, gapiąc się na tą scenę odczułem to po raz kolejny tyle, że ze zdwojoną siłą.


Nasz spacer z przewodnikiem trwał około trzech godzin i był znacznie bardziej interesujący i owocny niż ten na Komodo. Po powrocie do kwatery parku pooglądaliśmy jeszcze warany wylegujące się w pobliżu miejscowej kuchni oraz kilka endemicznych kruków skaczących w ich pobliżu i pora nam było na łódź wracać. Jeszcze manty mieliśmy dzisiaj zobaczyć, a to przecież był najważniejszy punkt programu. Rejs zajął nam kolejne półtorej godziny, kapitan poinformował nas, że dopływamy, więc zacząłem już płetwy przywdziewać i aparat podwodny szykować. Kapitan stanął na dziobie i zaczął uważnie lustrować powierzchnię wody, poszedłem w jego ślady, woda była dość płytka widziałem w niej ryby, koralowce, nawet jednego sporego żółwia z kształtu wyglądającego jak skórzasty, niestety płynęliśmy za szybko, żebym mógł się dokładniej przyjrzeć. Potem z dna poderwała się wielka płaszczka, na początku myślałem, że w końcu mantę widzę, ale się kształt nie zgadzał, choć rozmiar dałoby się już podciągnąć. Kapitan rozglądał  się, rozglądał i nic nie dojrzał. Zrobiliśmy nawet kilka kółek w odpowiednim miejscu, ale mant ciągle nie było. Zaproponowałem, że może wskoczę do wody i się za nimi pod powierzchnią rozejrzę, ale kapitan powstrzymał mnie twierdząc, że nie ma sensu, bo na pewno są tu nieobecne. Podobno dotarliśmy tutaj za późno i już sobie odpłynęły. Buuuu.... Na szczęście dostaliśmy obietnice, że jutro robimy drugie podejście i to w porze, która na pewno będzie odpowiednia. Pocieszyło mnie to tylko odrobinkę.

Skoro nie wyszło nurkowanie z mantami to. wybraliśmy się tam gdzie nurkowanie wyjdzie na pewno czyli znowu na różową plażę. Od razu wystartowałem do punktu, w którym spotkałem się z wiosłogonem, żeby sprawdzić czy dzisiaj też sobie tam poluje. Niestety, nie polował. Zamiast podmorskiego gada widziałem masę ciekawych ryb, jedną gorgonię (taki płaski, wachlarzowaty koralowiec), trochę żebropławów i w między czasie zaliczyłem poparzenie jakąś meduzą. Oczywiście te zwyczajnie szczypania towarzyszyły mi cały czas przy nurkowaniu, ale poza nimi coś upaliło mnie jeszcze w rękę, tak mocniej. Na przedramieniu przy stawie łokciowym pojawiło mi się kilkanaście ślicznie ułożonych obok siebie bąbli i nieźle piekło. Nawet nie zauważyłem z czym się spotkałem, na szczęście nie było nazbyt zjadliwe, bo już po kilku godzinach nie miałem śladu po oparzeniu.
Sporo mieliśmy już wrażeń na dzisiaj, a kapitan jeszcze coś dla nas zaplanował, po kolejnym zapakowaniu się na łódź, ruszyliśmy w kolejny rejs, tym razem w poszukiwaniu ssaków. Zostaliśmy zabrani w pobliże noclegowiska rudawek, takich samych jak ta, która ozdobiła mi spodnie w Tajlandii (link dla ciekawskich). 


Mieliśmy okazję obserwować potężna chmarę  nietoperzy wiszącą na mangrowcach, było już blisko wieczoru więc w stadzie słychać było sporo pisków i hałasów, pojedyncze sztuki przelatywały od drzewa do drzewa szukając wygodniejszej lokalizacji, inne wierciły się na swoich gałęziach. Kapitan uparł się, że musi nam pokazać jak stado wzbija się w powietrze, dlatego też przybił do brzegu (krusząc przy okazji kawał koralowca:/ ) i wysłał małolata, żeby je wypłoszył. Biedny chłopak najpierw piętnaście minut brodził w błocie za kolana, potem kolejny kwadrans usiłował przestraszyć rudawki. Bezowocnie. W końcu udało się nam go namówić do powrotu czyli kolejnych piętnastu minut przedzierania się rzez słone bagno. To był już ostatni etap naszej dzisiejszej podróży, pozostało nam już tylko dopłynąć na Komodo, bo tam mieliśmy nocować. Po drodze znowu pojawiło się nam stado delfinów na horyzoncie, zwierzaki i tym razem wyskakiwały z wody, niektóre robiły fikołki w powietrzu, w dodatku do tyłu, Widok lepszy niż w cyrku czy oceanarium.

Na całej wyspie Komodo znajduje się tylko jedna osada ludzka, w dodatku niezbyt imponujących rozmiarów. Zostaliśmy zaproszeni do domu rodziców kapitana i suto nakarmieni. Na stole pojawiło się smażone tofu w pomidorach, smażony makaron, jakieś zielsko i ryż, wszystko smaczne (no może poza zielskiem) i sycące. W tym domu również nocowaliśmy, dostaliśmy porządnie pozasłaniany moskitierami pokój z całkiem wygodnymi leżankami, na których zapadliśmy w błogi sen. W tym samym czasie Francuz z małoletnim przewodnikiem poszli w wyspę szukać endemicznych gatunków węży.



















































































































Komentarze