Mech, kamienie i olbrzymy, czyli na szwedzkim szlaku.

Pobyt w nowym miejscu nieuchronnie łączy się dla mnie z próbami choćby pobieżnego poznania okolicy. Tak się sympatycznie złożyło, że w Szwecji miałem do towarzystwa kumpla równie zainteresowanego takim podejściem do życia. Razem z Kokim, bo to o nim przed chwilą wspominałem, postanowiliśmy wyruszyć na wycieczkę w okolicach rezerwatu natury Sixtorp. leżącego na południowy zachód od Orebro (miejscowi czytają to jak Orebruu i ni cholery nie wiem czemu).

Trochę nam nie wyszło wczesne wyjście z mieszkania i na miejsce dotarliśmy dopiero w okolicach 17-tej. Niby wszystko fajnie gdyby nie fakt, że punkt noclegowy nad jeziorem Södra Holmsjön, do którego zamierzaliśmy dotrzeć był odległy od naszego parkingu o jakieś 10 - 12 km. Zazwyczaj przy miejscach parkingowych obok rezerwatów są tablice informacyjne z mapkami i pojemnik, z którego można sobie taką mapę w formie papierowej zabrać. Tutaj się wszystko zgadzało, tyle, że pojemnik był pusty. Niestety musiało nam wystarczyć zdjęcie tablicy i mapka na tablecie Kokiego. W zasadzie to nie było co zwlekać, wrzuciliśmy na grzbiety plecaki i dość ostrym marszem ruszyliśmy na szlak. Chcieliśmy jak najwięcej trasy przejść przy naturalnym świetle, na noc też byliśmy przygotowani, ale jednak wygodniej się maszeruje widząc całą okolicę, a nie tylko wycinek obejmowany przez latarkę. Trasa powiodła nas najpierw wzdłuż brzegów jeziora, by potem wspiąć się na grzbiety pobliskich wzgórz, potem biegła czasem lokalnymi drogami, czasem ścieżkami w lesie. W zasadzie las był głównym składnikiem krajobrazu, z rzadka trafiały się jakieś połacie otwartego terenu, zazwyczaj jakieś wycinki lub okolice ludzkich siedzib. Trzeba tu koniecznie dodać, że las w Szwecji to nie to samo co las w Polsce, niby i tu i tu mamy do czynienia ze skupiskiem drzew, ale jednak kilka różnic da się wyłowić. Przede wszystkim lasy, przez które maszerowaliśmy nie wyglądały jak sadzone od sznurka plantacje, może dla tego, że warunki terenowe nie pozwalają na coś takiego, a może po prostu Szwedzi nie traktują każdego lasu jak potencjalnego zarobku dla budżetu państwa? Nie wiem. Poza samymi drzewami największą różnicą było podłoże złożone tutaj z mchu i kamieni. Czasem było więcej mchu, czasem więcej kamieni, czasem kamienie były małe, czasem bardzo duże, czasem porośnięte mchem całkowicie, czasem tylko we fragmentach, ale zawsze te dwa elementy krajobrazu występowały ze sobą łącznie. Na pewno było inaczej niż u nas, dzięki czemu było ciekawie, choć trzeba przyznać, że po pewnym czasie zrobiło się to już odrobinę monotonne. 
Pomimo szybkiego tępa jakie narzuciłem, w dwóch trzecich trasy dopadł nas już zmrok, a niewiele dalej zrobiło się całkowicie ciemno. Przynajmniej miałem okazję wypróbować najfajniejszy z prezentów ślubnych czyli porządną czołówkę, którą dostałem od przyjaciela. Sprzęt sprawdził się świetnie, oświetlając kawał drogi i wymalowane na drzewach pomarańczowe linie oznaczające szlak.


W końcu dotarliśmy do czegoś, co mogło wyglądać jak punkt noclegowy. Był kibel w lesie i szopka z drewnem, nie było tylko wiaty, ani brzegu jeziora, które powinny tu być według naszej kalekiej mapy. Koki poszedł sprawdzić, czy jest coś dalej, ale nic takiego nie znalazł, naiwnie zaufałem koledze i ruszyliśmy na dalsze poszukiwania wiaty wzdłuż szlaku. Kłopot w tym, że jezioro do którego się mieliśmy zbliżać jakoś nie majaczyło nam na horyzoncie, natomiast jakieś zostawało za nami. Trzeba było podjąć męską decyzję i sięgnąć po nawigację w komórce Kokiego, Ja swojej nie zabrałem, a nawet jak bym zabrał to bym sobie mógł na niej  najwyżej w tetris pograć, a nie internet łapać. Tak czy inaczej okazało się, że nasz punkt noclegowy jest już za nami i trzeba się do niego wracać, na szczęście nie przeszliśmy więcej niż półtorej kilometra od szopy z drewnem, a wychodziło, że to jednak tam będziemy nocować. Po dotarciu tam na miejsce okazało się, że faktycznie na 10 czy 15 metrów od kibla nic przydatnego nie wybudowano, natomiast jeśli ktoś przejdzie 30 metrów to nie będzie musiał nadrabiać 2 - 3 km trasy... Mniej więcej w takiej odległości od szlaku znajdowała się wygodna wiatka z blaszanym paleniskiem zaopatrzonym w ruszt, a 10 metrów dalej był już brzeg jeziora. Dotarliśmy tam około godziny dwudziestej i od razu zabraliśmy się za rozpalanie ognia. Chęć ogrzania się i zjedzenia czegoś gorącego okazała się silniejsza niż zmęczenie spowodowane odległością i tempem w jakim ją przebyliśmy. Pod wiatą znalazłem kilka kawałków brzozowej kory i kawałki suchego drewna. Po chwili miałem już garść drobnych szczapek, po których zaczynają pełzać pierwsze płomyki ognia. Wprawdzie miałem w kieszeni krzesiwo, ale bardzo mi się go nie chciało używać więc skorzystałem z zapasowego źródła ognia w postaci klasycznej zapalniczki. Może i niesportowo, ale na pewno wygodnie. Teraz trzeba było przynieść jeszcze trochę opału z szopki i już mogliśmy zacząć delektować się wypoczynkiem, czystym, gwieździstym niebem i kiełbasami z rusztu...


Noc w zadaszonej i zamkniętej z trzech stron wiacie minęła nam przyjemnie i spokojnie, temperatura nie spadła chyba wiele poniżej dziesięciu stopni nad ranem więc mój lekki, letni śpiwór jakoś sobie z nią poradził. Poranek zaczęliśmy od ponownego rozniecenia ognia i gorącej herbatki zagotowanej w wojskowej menażce. tego typu naczynia kiepsko sprawdzają się przy palnikach turystycznych, natomiast przy zwykłym ognisku są wprost niezastąpione (przynajmniej dla mnie). Na spokojnie zjedliśmy śniadanie, przedstawiłem Kokiemu podstawowe założenia korzystania z krzesiwa, potem zagotowałem jeszcze trochę herbaty, która wylądowała w plastikowej butelce. Zapasy płynów drastycznie się nam wczoraj skurczyły, ale na szczęście woda w jeziorze okazała się pitna (żadna niezwykłość w Szwecji) i idealna do zaparzenia wywaru.
Zebraliśmy graty i tym razem spokojnie ruszyliśmy w powrotną drogę zatrzymując się od czasu do czasu, żeby zrobić zdjęcie tego czy innego, porosłego mchem kamienia. W końcu można było się spokojnie przyglądać mijanej trasie i zbaczać z niej w miarę chęci i potrzeb estetycznych. Po kilku kilometrach dotarliśmy do punktu zwanego Karsbo, tutaj trzeba było zdecydować, czy odbijamy od szlaku, nadkładamy drogi i szukamy olbrzymów czy wracamy do auta tak jak przyszliśmy? Byliśmy wypoczęci, najedzeni i mieliśmy cały dzień do wykorzystania, więc odpowiedź mogła być tylko jedna. Skręciliśmy w kierunku Jätteberget, miejsca z większymi niż gdzie indziej kamieniami i legendą o mieszkającym tam olbrzymie. Im bardziej zbliżaliśmy się do celu, tym kamienie przy szlaku robiły się bardziej imponujące. Potem pojawiły się rozpadliny, czasem przykryte od góry większymi głazami tworząc niewielkie, ale bardzo malownicze tunele. Trzeba uczciwie przyznać, że miejsce robiło interesujące wrażenie i byłoby idealne na wycieczkę w strojach historycznych (takie coś mam na myśli). Podobno miały tu być jakieś jaskinie, ale nie udało nam się ich znaleźć, grupka Szwedów, których spotkaliśmy przy miejscu na ognisko wyjaśniła nam, że jaskiniami tutaj jest to co już widzieliśmy, bardzo nierozsądnie im uwierzyliśmy. Szwedzi szybko się zwinęli, ale zostawili nam żar w ognisku, dzięki temu miałem dzisiaj już drugi ciepły posiłek, to więcej niż miewam na co dzień. 


Po dłuższym odpoczynku ruszyliśmy w drogę powrotną do szlaku, mieliśmy zamiar jeszcze raz z niego odbić, w okolicy miejscowości Tryggeboda. tam chcieliśmy poszukać, śladów przemysłu wydobywczego, a konkretniej kamieniołomów. No dobra, nie wiedzieliśmy czego konkretnie chcemy szukać, nasz znajomek poznany jakiś czas temu w barze przy soczku dał Kokiemu znać, że tam warto zajrzeć więc uwierzyliśmy na słowo. Efektem naszej wiary było z półtorej kilometra marszu pod górkę. Z niejakim trudem, ale w końcu udało nam się odnaleźć wyryty przez górników, malowniczy wąwóz zakończony również wykutym łukiem skalnym. Nienaturalna proweniencja form skalnych w żaden sposób nie ujmował im uroku, a woda stojąca na dnie wąwozu wraz z pomarańczowymi porostami i zielonymi kępkami mchu na zboczach tylko go dodawała. Oczywiście trzeba było tam zejść i przyjrzeć się wszystkiemu z bliska, przy tej okazji przetestowałem wodoodporność swojego obuwia, okazała się wysoka. Oczywiście, żeby wleźć tam gdzie wleźliśmy trzeba było zboczyć ze szlaku, po powrocie i dotarciu na jego koniec stanęliśmy przed kolejnym wąwozem zakończonym skalną ścianą z wyrytym w niej przejściem. Kładka ułożona na dnie wyrobiska była równie zielona i omszała jak jego ściany, do tego niezbyt młoda, ale dało się po niej w miarę bezpiecznie przedostać do tunelu. W zasadzie coś, co ma długość 3 metrów średnio zasługuje na miano tunelu, ale cóż.... Lepsze określenie nie przychodzi mi do głowy. Za przełazem znaleźliśmy dwa wąwozy, w tym jeden, który już widzieliśmy od drugiej strony. Od tej też wyglądał ładnie. Zrobiliśmy sobie kilka mniej czy jeszcze mniej udanych zdjęć i trzeba było iść dalej, nie wiedzieć kiedy zrobiło się już zaawansowane popołudnie. W Tryggebodzie zrobiliśmy sobie krótki postój na resztki picia, które jeszcze chlupały mi w butelce, Jakimś cudem akurat w tym momencie pojawił się jakiś starszy autochton na rowerku, jeden z może czterech żywych ludzi jakich tu spotkaliśmy poza turystami. zatrzymał się przy nas i wskazał na pobliski budynek mówiąc, że tam jest woda, którą możemy się poczęstować. 
Ochoczo skorzystaliśmy z zaproszenia, okazało się, że na zewnętrznej ścianie miejscowej świetlicy czy innego gmachu użyteczności publicznej jest zamontowany kran z całkiem smaczną, i przede wszystkim mokrą wodą, a takiej nam było w tej chwili najbardziej potrzeba. Z powrotem przy Sixtorp byliśmy dopiero po zachodzie słońca, zrobiliśmy dzisiaj koło 20 km, więc wcale nie mało jak na kamieniste warunki Szwecji. Na do widzenia jeszcze pomoczyliśmy nogi w jeziorze dokonując przy okazji dewastacji lokalnej ichtiofauny i już można było wracać do domu sortować zdjęcia.

 P.S. Jaskinie znaleźliśmy dwa dni później, ostatnim razem przeszliśmy kilka metrów od wejścia do nich, a znajduje się ono ledwo kilkanaście metrów od punktu na ognisko, za szczeliną skalną. W zasadzie są to bardziej zawalone głazami rozpadliny niż jaskinie z prawdziwego zdarzenia, ale i tak warto do nich zajrzeć.






































































Komentarze