Gili Kondo IV - ostatnie chwile.

Nadszedł ostatni dzień naszego pobytu na Gili Kondo, to dzisiaj mieliśmy się pożegnać z rajską wysepką i jej rafami. Tak więc szczególnie dużo uwagi poświęciłem żegnaniu się z tymi ostatnimi. Większość dnia z morza wystawał mi tylko końcówka rurki oddechowej. Po południu dostaliśmy porządny obiad już w cenie wykupionego rejsu. Niewiele później na horyzoncie pojawił się statek, na który mieliśmy się dzisiaj zaokrętować. Zacumował niedaleko brzegu, a turyści z pokładu zostali dotransportowani łodzią na suchy ląd. Na plaży zorganizowano nam odprawę z przewodnikiem i każdy miał trochę czasu dla siebie, chętni mogli ponurkować lub połazić po wysepce.


Z tego co zauważyłem to główną atrakcją okazało się jednak leżakowanie na słońcu, któremu poddało się 90% przybyłych. My mieliśmy okazję przyjrzeć się naszym nowym współpasażerom, towarzystwo było raczej młode, w większości białe za wyjątkiem (jakże by inaczej?) posthinduskiej Francuzki z hinduskim facetem. Poza tym dwóch mających się ku sobie panów z szeroko pojętej Germanii, kilka młodych dziewczyn i niewiele starszych facetów. Ogółem kilkanaście osób. Przed wieczorem zostaliśmy zaproszeni przez załogę do zagrania w siatkówkę, chłopaki wmieszali się między nas i usiłowali rozkręcić grę, zagonić ludzi na boisko się udało, ale skłonić ich do gry... To powiedzmy, że nie udało się do końca. Znaczy zapału nie brakowało, gorzej z umiejętnościami, ewentualnie skupieniem. Sytuacje typu "zamiast patrzeć na piłkę poplotkujemy" powtarzały się dość często, gdzieś w połowie gry jakaś dziewczyna z Anglii dojrzała do momentu, w którym zapytała"a jakie są właściwie zasady?" Do tej pory wiedziała, że trzeba odbijać, ale nie do końca kojarzyła po co.
Ja oczywiście jako istota z natury leniwa i oszczędzająca energię (absolutnie nie chodzi tu o całkowity brak koordynacji i zborności) nie zaszczyciłam boiska swoją osobą. Za to dokumentowałam pocieszne wysiłki integracji oraz zawarłam znajomość z mini modliszką, długości jednego centymetra, która wędrowała mi po nodze. - Żywia


Oczywiście piłka to groźne stworzenie, więc gdy nadlatywała bezpieczniej było się do niej odwrócić plecami zamiast odbić dłońmi itp... Generalnie wyglądało to wszystko jak paraolimpiada, jedynie załoga statku i pojedyncze osoby mniej więcej wiedziały co robią. Po ukończeniu rozgrywki i pozbyciu się nadmiaru piasku z powierzchni ciała trzeba było pomyśleć o żołądku. Wycieczka którą wykupiliśmy (jak to okropnie brzmi :/) obejmowała pełne wyżywienie, na dzisiejszy wieczór przewidziano wyżerę przy ognisku. Trzeba przyznać, że nie pożałowali nam wiktu, były smażone rybki, jakieś klopsiki, sałatki, nieśmiertelny ryż, sporo owoców, a na koniec smażona na ognisku kukurydza, Skwapliwie skorzystaliśmy z oferowanych nam frykasów, na tyle skwapliwie, że miałem potem poparzony język sokami z ananasa i ostatnią część kolacji jadłem pół na pół z kotem Manisem. Ostatnią atrakcją przygotowaną na ten wieczór był wspólny, podobno lokalny taniec przy ognisku. Taka żenująca mieszanka makareny i lambady, w której nie zamierzałem partycypować.


Wysepkę opuściliśmy około północy, w dwóch turach zostaliśmy przerzuceni na nasz statek i można było iść spać. Oczekując na drugą turę transportu mogliśmy podziwiać po raz kolejny absolutnie cudowne nocne niebo nad wyspą. Usiane niewiarygodną ilością gwiazd, było jak fotka z National Geographic, którą najczęściej się komentuje: "Eeee tam na pewno fotoszop". Część ludzi rozeszła się po droższych kabinach reszta spała na materacach rozłożonych na zadaszonej rufie statku. Bardzo sympatyczne miejsce, przewiewne i tak dalej, tylko troszkę ciasno było. Trochę się dziwnie czułem w większej grupie turystów, nigdy nie lubiłem zbiorowych wyjazdów i się do nich nie garnąłem. No ale cóż, celem priorytetowym było dostać się na Komodo i dla niego byłem skłonny zgodzić się na pewne niedogodności w postaci ludzkiego towarzystwa.







































































Komentarze