Na rajskiej wyspie - Gili Kondo cz. I

Łódź zbliżyła się do piaszczystego brzegu łagodnie obmywanego morskimi falami. Z bagażami na plecach zeskoczyliśmy do morza i brodząc w sięgającej kolan wodzie dotarliśmy do usłanego szczątkami koralowców brzegu. Stanęliśmy właśnie na niewielkiej wysepce znajdującej się pod opieką biura podroży Perama. (Wysepka ma około 200 m długości i jeszcze 20 lat temu była to po prostu piaszczysta łacha niedaleko Lomboku. Perama wynajmuje ją od rządu za jakieś grosze. Nasadzili trochę zieleni, żeby na wyspie był jakikolwiek cień i dziś jest to uroczy zakątek odwiedzany w weekendy przez miejscowych - Żywia) 


Na wysepce znajdował się hotel z restauracją, kilkoma domkami i ogrodzeniem. Wiele więcej zdobyczy cywilizacji tam nie było. Poza tym rosło trochę drzew i jakieś uprawy (słodkie ziemniaki- Ż), na których stał szałas pośrodku wyspy. Taki tam tropikalny raj, nawet bez prądu, elektryczność pojawiała się jedynie czasowo, gdy obsługa uruchamiała generator. Co do pracowników wyspy to była to grupka młodych chłopaków wykonująca jakieś prace naprawcze i budowlane w ośrodku. Nie zauważyłem, żeby się tym nazbyt przemęczali. Czasem któryś z taczką się na horyzoncie pojawił. Zostaliśmy zaproszeni przez załogę łodzi na teren ośrodka i tam rozbiliśmy nasz namiot. Wybraliśmy sobie wygodne miejsce przy płotku obok stolika z ławkami, ocienione niezbyt bujnym drzewostanem wyspy i wręcz idealne dla naszych skromnych potrzeb. Opłata za namiot okazała się zaskakująco droga, bo aż 100 tys za noc, czyli koszt przeciętnego pokoju hotelowego. No, ale byliśmy na maleńkiej wyspie, na którą wszystko trzeba było dowieźć, mieliśmy też zapewnione prysznice ze słodką (również dowożoną) wodą i bezpieczny kąt dla namiotu, poza tym miejsce samo w sobie było na tyle urokliwe, że warto było wydać takie pieniądze. W końcu spokojni po całym dniu nerwów i stresów mogliśmy odpocząć. Zdecydowaliśmy się na odpoczynek czynny czyli nurkowanie na okalających wyspę rafach koralowych. Podobno zanim wysepką zaopiekowała się Perama, podwodny krajobraz przypominał pustynię. Znaczy wcześniej rozwijały się tam bujne rafy koralowe, które zostały niemalże całkowicie zniszczone przez "rybaków" używających do swojego procederu dynamitu, to własnie szczątki pierwotnych koralowców dość szczelnie pokrywały brzegi wyspy. Firma wraz z przejęciem wyspy zaczęła żmudnie odbudowywać spustoszenia spowodowane głupotą rybaków, rozpoczęły się symboliczne nasadzania koralowców trwające aż do dnia dzisiejszego. Byłem bardzo ciekaw jak będzie wyglądała sztucznie nasadzona rafa. Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania...



Pod wodą było po prostu przepięknie. Pod wodą czekały nas spore i bardzo różnorodne kolonie koralowców, pomiędzy którymi uwijały się setki rybek, w większości całkiem dla nas nowych. Żyła tam też cała masa koralowców pozbawionych wapiennego szkieletu, swobodnie poruszających się w rytm pływów morza. Mogliśmy przyjrzeć się z bliska koloniom polipów wychwytujących z wody drobiny pokarmu, wyglądały niczym setki miniaturowych rączek rytmicznie zaciskających palce na niewidocznej zdobyczy. Koralowe ogrody mają tam całkiem sporą powierzchnię, więc było gdzie się bawić i co oglądać. Mieliśmy tu zostać następne cztery dni i już wiedziałem, że nie będę się w tym czasie nudził. Niestety dla Żywii woda nie była za ciepła, była za to pełna miniaturowych meduz z parzydełkami. Spotkanie z nimi nie należało do najprzyjemniejszych. Jestem stworzeniem gruboskórnym więc póki meduzy parzyły mnie w brzuch czy nogi, znosiłem to ze stoickim spokojem wiedziony potrzebami wyższego rzędu, przy których coś tak banalnego ja ból poparzonej skóry tracił na znaczeniu. Chyba, że akurat oberwałem w usta ucho lub inny fragment wrażliwej skóry, wtedy mój duch niespełnionego naukowca-odkrywcy szedł sobie na chwilowa sjestę, w zamian pojawiał się Mojmir lingwista wykrzykujący pod wodą obelżywe zwroty zebrane w czasie długich lat burzliwej młodości. Pod wodą brzmiało to mniej więcej tak: "bull-bulll, bul, bul-bul" oczywiście w różnych kombinacjach. Żywia miała znacznie trudniej, jej delikatna skóra gorzej znosiła kontakt z parzydełkami niż moja przez co nie była w stanie za długo wytrzymać w wodzie. (Plus, nazwijmy rzecz po imieniu: brzydzą mnie meduzy, nawet te małe! W wodzie spotkanie oko w oko nawet z małą meduzą nie należy do przyjemnych, a tych delikwentów okresowe pływy przynosiły w okolice wyspy w tysiącach egzemplarzy. Nieraz żeby uniknąć spotkania z nimi musiałam uprawiać podwodną jogę. Z brzegu pewnie wyglądało to jakbym dostała ataku padaczki. - Żywia)
Po zapadnięciu zmroku zajęliśmy się kolacją, przy akompaniamencie spalinowego generatora energii elektrycznej rozkoszowaliśmy się smakiem słodkiego chleba z serem, czyli zapasów które przygotowaliśmy sobie na Rinjani. Nie przydały się tam więc przydały się tutaj. Po naprawdę ciężkim dniu zalegliśmy w namiocie licząc na sen tyleż szybki co głęboki. Taaa... Obsługa baru miała inny pomysł na wieczór, do bladego świtu słyszeliśmy ich wrzaski i śpiewy.























































Komentarze

Prześlij komentarz