Lovina cz. III - Polowanie na delfiny.

Dzisiaj, to jest 20 kwietnia 2014 roku zerwaliśmy się wczesnym rankiem, spakowane plecaki czekały już w kącie namiotu, wystarczyło zarzucić je sobie na plecy i byliśmy gotowi. Czekał nas w końcu wielki dzień, spotkanie z delfinami, największa atrakcja turystyczna w ofercie Loviny, niesamowita przygoda. Niecierpliwie czekaliśmy na faceta, który miał nas zabrać na tak niesamowitą wycieczkę. Zjawił się po kilkunastu minutach czyli koło szóstej, razem ze swoim kolegą. Do łódki cumującej przy plaży przed Kalibukbuk dotarliśmy na motorkach za ich plecami. Tam zostaliśmy przekazani pod opiekę kapitanowi.

Domyślałem się, że nie będziemy jedynymi, którzy zechcą skorzystać z takiej oferty, ale ilość łodzi na plaży mnie przeraziła. Łódki ruszały w morze jedna za drugą, a my wciąż czekaliśmy obserwując sceny przypominające spore regaty. Kapitan twierdził, że już, zaraz będziemy ruszać, jeszcze tylko reszta pasażerów się znajdzie i płyniemy. Po dwudziestu minutach nadal się nie znaleźli. W końcu wypłynęliśmy tylko we troje, znaczy ja, Żywia i kuzyn kapitana za sterem. Sam kapitan został, żeby poczekać na zagubione duszyczki. Nie spodziewałem się wcześniej, że będziemy mieli łódź tylko dla siebie, a tu jednak, spodobał mi się ten luksus. Oddaliliśmy się spory kawałek od brzegu i skierowaliśmy się w stronę jednej z kilkunastu grup lodzi kołyszących się na morzu w zasięgu wzroku. Na początku nic ciekawego się nie działo, sternik wyłączył silnik, a my leniwie rozglądaliśmy się za delfinami. Nagle zaczął się ruch, rozwarczały się silniki, łodzie zaczęły się ruszać, a ich pasażerowie w podnieceniu kręcić głowami. Tumult zaciekawił i naszego sternika, który po chwili ruszył w jego kierunku.
Gdzieś w oddali mignęła pletwa przez chwilę prująca powierzchnię morza. Pokazały się! Wszystkie łodzie ruszyły w tym kierunku, zastopowały tam gdzie pojawiły się ssaki i zamarły w bezruchu, nagle gdzieś z brzegu zgrupowania jedna z łodzi wystrzeliła do przodu, widać jej kapitan wypatrzył delfiny/ofiary, wszystkie inne ruszyły za nią. Powtórka. Ktoś coś zobaczył, gdzieś dalej znowu mignęły płetwy, wszyscy do przodu! Bezruch... I znowu do przodu, tym razem zobaczyliśmy nosy delfinów wychylające się z powierzchni wody o kilkanaście metrów od nas. Nadmienię jedynie, że nos, a raczej nozdrza delfiny mają na czubkach głów, to tak żeby uniknąć niejasności. Wszystkie łodzie ruszyły w ich kierunku, wyglądało jakby sternikom płacono nie za możliwość zobaczenia delfinów, ale za staranowanie ich zanim zrobią to inni. Delfiny ledwo zdążyły złapać haust powietrza i już musiały chować się pod wodą, żeby uniknąć spotkania ze śrubami wirnikowymi napędzającymi łodzie. Gdy tylko delfiny/ofiary pojawiły się kawałek dalej, cała flota znowu zaczęła je taranować i tak w kółko. Wyprawa zaczęła przypominać polowanie pomieszane z wyścigami. Po pierwszych pięciu minutach tej gonitwy miałem już dość, przypłynąłem tutaj żeby zobaczyć delfiny, a nie zmiażdżyć je kadłubem łodzi albo poszatkować jej wirnikiem. Żywię brzydziło to tak samo jak mnie. Po trzydziestu minutach rejsu (licząc od wypłynięcia z brzegu, a nie od próby zabójstwa pierwszego delfina) zdecydowaliśmy, że chcemy wracać. Cała gonitwa trwała w najlepsze, ale nie miałem ochoty ani chwili dłużej brać w niej udziału. Delfiny zobaczyłem, ale bardzo szczerze tego żałowałem. Sternik był trochę zdziwiony, ale powiedzieliśmy mu, że mamy zdjęcia i nam wystarczy. Odwoływanie się do etyki w wyjaśnieniach nie miało najmniejszego sensu.


Pod namiot wracaliśmy już we troje na jednym motorku w dodatku bez kasków. Brak ochrony głowy szczerze nam wisiał, ale policjantom, którzy w dziwnie dużych stadach wyroili się na drogę mógł już przeszkadzać. Dlatego niektóre fragmenty trasy, głównie te ze stojącymi na poboczach radiowozami musieliśmy przebyć pieszo. Po powrocie przepakowaliśmy plecaki, wrzuciliśmy do nich jakieś żarcie i sprzęt do nurkowania, a potem ruszyliśmy naszym skuterem na podbój wyspy. Chciałem w końcu zobaczyć z bliska tarasy ryżowe. Tyle razy oglądaliśmy je zza szyb autobusów, tyle razy widziałem już idealny kadr dla zdjęcia, ale jakoś zawsze brudne szyby i prędkość jazdy nie pozwalały mi go wykonać. W końcu nadarzyła się szansa na nadrobienie zaległości i bardzo chciałem z niej skorzystać. Skierowaliśmy się znowu na zachód wyspy, po drodze musieliśmy się kilka razy zatrzymać. Raz, żeby kupić owoce z przydrożnego straganu, reszta to było wydłubywanie sobie syfu z oczu. Kask miałem, a jakże? Tylko gdzieś mu się szybka zapodziała, Całą drogę, niezależnie od chęci dożywiałem się latającymi robalami i kurzem. Tych pierwszych było na szczęście bardzo mało, tego drugiego dużo za dużo. Po drodze mijaliśmy sporo upraw, widać mają tam żyzną glebę, oczywiście dominował ryż, ale nie był jedyny. Przy wielu polach stały małe kapliczki poświęcone Sri Dewi (jest to imię, pod którym zazwyczaj kryją się wszystkie bóstwa kobiece w hinduizmie czy tam jedno w wielu aspektach, kategorycznie odmawiam tłumaczenia tutaj zawiłości hinduizmu, wystarczy odnotować sobie, że chodzi o bóstwo żeńskie i kult płodności).

Niestety pola tutaj znajdowały się na raczej płaskich terenach. W miejscowości Seririt odbiliśmy z głównej trasy biegnącej mniej więcej wzdłuż wybrzeża i skierowaliśmy się w stronę centrum wyspy licząc na ciekawszą rzeźbę terenu. Udało się, po kilku kilometrach zrobiło się już ciekawie, a po kilkunastu w końcu miałem to czego chciałem! Ne dość, że mogłem w końcu pofotografować uprawy tarasowe to jeszcze mogłem po nich połazić. Ryż na uprawach znajdował się w różnych stadiach rozwoju, albo był już całkiem wyrośnięty, albo dopiero czekał w kępkach na posadzenie, ewentualnie nie było go wcale, bo został już ścięty, a pole przeorane? Przerzucone? Potraktowane lokalnym odpowiednikiem glebogryzarki? W każdym bądź razie zamiast ryżu była tylko błotna kałuża okolona miedzą. Spacerując sobie po tych miedzach i bardzo uważając, żeby się z nich nie zsunąć czułem się spełniony, teraz trzeba się było jeszcze wypełnić, znaczy w końcu coś zeżreć.

Znaleźliśmy z Żywią jakiś murek i zabraliśmy się za nasze owoce. Fajnie wyglądały, różowe, całkiem fantazyjne w kształcie, wewnątrz fioletowe i pełne drobniutkich ziarenek zatopionych w smacznym i słodkim miąższu. Cieszyłem się, że spróbowałem kolejnego egzotycznego owocu charakterystycznego dla tej okolicy. Niestety szybko się dowiedziałem się, że pitaje, bo tak nazywały się te owoce absolutnie miejscowe nie są. W zasadzie nie mogło być inaczej skoro są owocami kaktusów, a te naturalnie występują tylko w obydwu Amerykach (chyba poza jednym gatunkiem, ale akurat nie pitajodajnym). Od jakiegoś czasu pitaje są hodowane również, na tych szerokościach geograficznych, ale rosnąć gdzieś, a być skądś to mocno nie to samo.


Zadowoleni i umazani sokiem na fioletowo wróciliśmy na motorek i postanowiliśmy teraz dla odmiany poszukać miejsca do nurkowania. Wróciliśmy na główną drogę i odbiliśmy z niej w pierwszą, losowo wybraną drogę biegnącą w kierunku morza. Trzeba było przejechać z półtorej kilometra po kurzu i wertepach, ale w końcu znaleźliśmy dojście do morza. Zdecydowaliśmy, że Żywia pójdzie ponurkować, a ja zostanę z rzeczami, potem się zamienimy. Spotkaliśmy kilku miejscowych chłopców, mieli może po 12 lat? Mówili, że tu jest dobre miejsce do nurkowania i warto wejść do wody. Na dowód pokazywali nam rybki, które przed chwilą złowili. Widok wydał mi się dość makabryczny, ryby i jeden krab miały nieszczęście jeszcze żyć. Były ponabijane na jakiś zardzewiały drut, trzepotały się na nim resztką sił, a krab słabo kłapał szczypcami usiłując sięgnąć do swojej rany. Oczywiście chłopcy nic złego w tym nie widzieli, empatia do zwierząt nie jest najmocniejszą stroną w tej części świata.
Okazało się, że mamy inne wizje miejsc, w których warto nurkować niż chłopaki. Skoro nie było rafy to i nie było powodów, żeby tam zostać.
Postanowiliśmy ponownie spróbować szczęścia z nurkowaniem w Kalibukbuk. Miasteczko nadal było pełne wojska, policji i drutów kolczastych, wyglądało jakby ktoś się tam spodziewał małej wojny, a były to jedynie rutynowe środki bezpieczeństwa związane z wizytą jakichś polityków. Na szczęście służby nie interesowały się parą turystów, więc bez przeszkód dotarliśmy na plażę, zainteresowali się natomiast wszyscy sprzedawcy w zasięgu wzroku. Znowu trzeba było tłumaczyć, że to już mamy, a tego nam nie potrzeba. Najfajniej zareagowała sprzedawczyni owoców, która wręcz na nas nawrzeszczała, kiedy jej powiedzieliśmy, że zaopatrzyliśmy się gdzie indziej. Nurkowanie i tutaj okazało się do bani więc krzyki przekupki były jedyną atrakcją.













































Komentarze