Yogyakarta cz. III - w pałacu sułtana.

Przekonaliśmy się, że okolice Yogyakarty nieszczególnie nas lubią i całkowicie odmawiają współpracy, pora było sprawdzić jak przyjmie nas miasto. Tego dnia to jest 11 kwietnia roku pańskiego 2014 chcieliśmy obejrzeć pałac sułtana i po prostu posnuć się tu i ówdzie. Zaczęliśmy od krótkiej przebieżki po sklepach i fryzjera. Z brutalną bezwzględnością pozbyłem się nadmiaru owłosienia z głowy i twarzy. To drugie ku rozpaczy Żywii. Odmłodzony i lżejszy o pół kilograma futra byłem gotów na odwiedziny pałacu zwanego Kraton i wciąż zamieszkałego przez bieżącego Sułtana.

Niedaleko bramy zostaliśmy zaczepieni przez jakiegoś sympatycznego i absolutnie bezinteresownego pana, który ostrzegł nas, że w siedzibie sułtana konieczny jest rękaw przy mojej koszulce i coś na nogi dla Żywii, następnie równie bezinteresownie wspomniał, że ma akurat na zbyciu to czego nam potrzeba i tanio sprzeda. Z twarzy biło mu szczerą dobrocią i chęcią pomocy bliźniemu za kwoty wprost niewarte wspomnienia przy jego poświęceniu. Jednak podle odmówiliśmy i skierowaliśmy się do kasy. Za 12 tys. na osobę kupiliśmy wejściówki, a za kolejne 20 tys. wypożyczyliśmy koszulę z długim rękawem dla mnie i sarong dla Żywii. Okazało się, że w cenie wejściówki dostaliśmy od razu przewodniczkę. Może i niezbyt lotnie władającą angielskim, ale sympatyczną i zorientowaną co można zwiedzać, a czego nie. Jakoś się tak złożyło, że sułtan z rodziną wcale nie ma ochoty, żeby turyści zaglądali mu do talerza i nie zezwolił na zwiedzanie całości kompleksu.

Budowle powstały w 1755 roku z rozkazu sułtana Hamengku Buwono I i do dzisiaj służą jego następcom. Obejrzeliśmy sobie trochę interesujących budowli i eksponatów w muzeach, na przykład mundur sułtana, zdjęcia sułtana, zdjęcia rodziny sułtana, mundury sułtana i inne tym podobne, koniecznie sułtana. Nie powiem żebym się zachwycił, ale też kwota jaką wyłożyłem na bilet nie sprawiła żebym czuł się szczególnie zawiedziony. Dowiedzieliśmy się przy okazji, że następnego dnia wejściówka będzie za darmo i można będzie wpaść na pokaz teatru cieni. Chmmm... kontakt z lokalną kulturą, zainteresowało nas.

Potem ruszyliśmy powłóczyć się bez szczególnego celu po mieście, trochę podziwialiśmy architekturę, trochę gapiliśmy się w stragany,  więcej niż trochę staraliśmy się unikać słońca i tak nam spokojnie dzień mijał. W pewnym momencie zauważyliśmy pana siedzącego w jakimś pomieszczeniu bez drzwi z kawałkiem tkaniny w jednym ręku i miniaturowej chochelce w drugim. Słyszałem już, że Yogya jest zagłębiem batiku, ale przez chorobę nie miałem okazji tego jeszcze sprawdzić. Przynajmniej do teraz. Trafiliśmy na artystę wykonującego za pomocą pszczelego wosku i farbowania skomplikowany i mocno barwny wzór na tkaninie. Facet zauważył nasze zainteresowani i zaprosił nas do środka żebyśmy mogli się przyjrzeć technice jakiej używał. Wyglądał na takiego około czterdziestki więc pewnie miał z sześćdziesiąt lat z czego pięćdziesiąt spędził przy batiku, biorąc pod uwagę kunszt jego prac, chyba się wiele nie pomyliłem. Oczywiście zagraniczni turyści to świetna okazja żeby zarobić, więc zostały nam zaprezentowane gotowe już prace jego oraz jego żony. Ładne były i przede wszystkim autentyczne. Żywia koniecznie chciała kupić sobie jedną tkaninę na pamiątkę. Cena mnie nieszczególnie do tego pomysłu przekonywała, ale oponowałem bardziej dla zasady, w końcu coś z tej Azji przywieźć trzeba, a kawałek szmatki waży mniej niż muszelka i nie spowoduje przykrej rozmowy z panem celnikiem.

(Wiem, że dzień wcześniej kupiłam sobie w muzeum mały batik, ale prace owego pana były naprawdę piękne, jasne, pełne koloru i już widziałam jedną z nich w ramce na naszej ścianie po powrocie :) Cena także wcale nie była wygórowana jak się wydaje Mojmirowi ;) w każdym razie ja robiąc coś podobnego na pewno żądałabym więcej. Tak więc słodko było nieść w plecaku taki kawałek tęczy, który teraz zdobi nasz pokój i przypomina o wyprawie - Żywia)



Po kilkunastu minutach Żywia z radosnym uśmiechem ściskała tkaninę, ja z nieco mniej radosnym uśmiechem ściskałem pustą kieszeń. Wróciliśmy do hotelu po fundusze i postanowiliśmy ruszyć w stronę drugiej ze sławnych w okolicy świątyń czyli Prambanan. Nie stać nas już było na wejściówki, ale doszły nas słuchy, że od zewnątrz też się da coś zobaczyć. (Do tej świątyni turysty też płacili zawyżony haracz w postaci bodajże 19 dolarów, co skutecznie uniemożliwiło nam jej zwiedzenie - Żywia) Czemu by nie spróbować? Wystarczyło wsiąść do autobusu i po około pół godziny wysiąść sobie pod murami świątyni. Podeszliśmy najpierw pod kasę żeby zerknąć na ceny, 200 000 dla turystów, 30 000 dla miejscowych... Zdecydowanie nas nie stać. Nawet przegrzebaliśmy kieszenie czy nie uda się uskrobać chociaż na jeden bilet, żebym tam skoczył porobić zdjęcia. Żal mi było pomimo mocno przesadzonej ceny nawet nie zerknąć. Niestety... Spróbowaliśmy więc dojrzeć cokolwiek od zewnątrz. Takiego wała! W najbardziej sprzyjającym obserwacjom punkcie udało nam się dostrzec trzy szczyty świątyń i to ze zdrowej oddali. Podejść bliżej nie było jak ze względu na ogrodzenia. Raz chcieliśmy podejść na parking z którego dałoby się może zobaczyć cokolwiek więcej, ale cieć, który go pilnował dał nam gestami do zrozumienie że... No grzecznie wygestykulował "wynocha". No to zabytków sobie nie pooglądamy. może się znajdzie coś innego dla wyrównania naszych krzywd moralnych? Znalazły się pola ryżowe z rolnikami. W końcu miałem okazję poobserwować pracę przy ryżu na spokojnie i bez pośrednictwa zakurzonej szyby w autobusie. Akurat trwało sadzenie ryżu, po polu były już rozniesione wiązki sadzonek. Rolnicy brodząc po kolana w błocie brali je w dłonie, a następnie złożeni w pół na kształt dubeltówki pracowicie wciskali roślinki w rozmokłą ziemię. Jedna obok drugiej, jedna obok drugiej i tak ręcznie całe pole. Na sam widok łupnęło mnie w kręgosłupie, a stawy skokowe począł wyginać reumatyzm. Cena ryżu wydała mi się mocno nieadekwatna do ilości pracy jaką trzeba włożyć w jego wyhodowanie, zebranie i obłuskanie. Przeszliśmy się kawałek miedzą, mocno uważając żeby się z niej nie zsunąć w bagna nazywane tutaj polami. Chcieliśmy zrobić kilka zdjęć pracownikom, część z nich wyglądała na zadowolonych z naszej uwagi, część wręcz przeciwne. Jedna z kobiet zaczęła coś do nas krzyczeć wymachując przy tym banknotem wyciągniętym z kieszeni, następnie przykleiła go sobie do czoła subtelnie sugerując nam czego oczekuje w zamian za możliwość fotografowania. Widocznie nie byliśmy pierwszymi, którzy zawędrowali tutaj od świątyni i rolnicy albo mieli dość paparazzi, albo uznali, że są oni (w tym wypadku my) dobrym źródłem dodatkowych dochodów. Trochę szkoda bo wyglądali bardzo malowniczo, ale człowiek uprawiający ryż w Indonezji nie jest zjawiskiem na tyle rzadkim, żeby mu aż trzeba było płacić za pozowanie. Zrobiliśmy tylko kilka zdjęć z daleka, które można zobaczyć poniżej i poszliśmy sobie stamtąd. Wydać zaoszczędzone fundusze na coś do jedzenia w pobliskiej jadłodajni. Przynajmniej tam znaleźliśmy to czego szukaliśmy od kilku dni, czyli zupę z kury zwaną soto, szkoda tylko że trafiliśmy na to danie będąc już całkowicie zdrowi.



Innych przygód już tego dnia nie mieliśmy. W dniu następnym o poranku uznaliśmy, że warto skorzystać z podpowiedzi naszej przewodniczki w pałacu i wybrać się tam na teatr cieni. Tym razem już na starcie odpowiednio moralnie ubrani przekroczyliśmy bramę wejściową. Scenę z lekko zaludnioną widownią znaleźliśmy bez trudu, Był tam rozstawiony biały ekran, na którym powinny pojawić się cienie, obok stroiła się do gry dość liczna orkiestra zaopatrzona w bębenki, cymbałki i kilka innych, bliżej nieokreślonych instrumentów. Było też trochę siedzeń, na razie nielicznie zastawionych turystami. Właściwie to trochę niedokładnie opisałem ekran, określenie "kiedyś biały" byłoby chyba bardziej adekwatne. W zasadzie to była brudna i poplamiona szmata w ramce. No ale nic, drobna niedogodność, przez plamy też będzie widać cienie. Obejrzymy pewnie mitologiczną opowieść pełną walki, zdrady, miłości i poświęcenia. Na pewno tak będzie. Musi się tylko zacząć. Czekamy.
Czekamy..
Czekamy...
Zaczęło się!!!
Pojawiły się cienie dwóch postaci, teraz się już potoczy.
Muzyka gra głośniej.
Czekamy.
Czekamy..
Chyba gdzieś idą.
Czekamy.
Chyba doszli.
Pojawiła się trzecia większa postać. Teraz coś się będzie dziać.
Czekamy.
Czekamy..
Czekamy...
Po godzinie tak fascynującego spektaklu, w którym cienie ruszyły się trzy razy uznaliśmy, że jesteśmy za prości żeby zrozumieć indonezyjską sztukę i nie wypada nam zajmować siedzeń, które mogłyby posłużyć osobom o jaśniejszych umysłach. Nie pozostało nam nic innego jak tylko spakować graty i ruszyć w dalszą drogę ku wulkanowi Merapi.

(Od siebie dodam, że w teatrze cieni prawdopodobnie ważniejsza od cieni jest oprawa muzyczna i wyśpiewywana rzewnym głosem opowieść, a cienie są jedynie dodatkiem. Gdybyśmy chociaż kilka słów kumali w bahasa, pewnie odbiór byłby inny. Przynajmniej nie byliśmy jedynymi osobami, które zrezygnowały z obcowania ze sztuką wcześniej, bo rotacja na krzesłach była dość spora. - Żywia)


































































Komentarze

  1. Dookoła głównego kompleksu Prambanan jest całe mnóstwo mniejszych świątynek w tym samym stylu, do których wstęp jest w większości darmowy, a turyści tam niemal nie docierają :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz