Pangandaran cz. IV - cuda dżungli.

Dnia dzisiejszego, to jest 6 kwietnia AD 2014 mieliśmy w planach wycieczkę po dżungli z wczorajszymi przewodnikami - Seunem i Din Dinem. Byliśmy z nimi umówieni na 11-tą pod hotelem, więc mieliśmy sporo czasu żeby postarać się o bilety kolejowe, bo właśnie pociągiem chcieliśmy opuścić Pangandaran. Niestety nam nie wyszło, bo w pierwszym biurze nie dało się zapłacić kartą, a w drugim bilety były dopiero na pojutrze, pewnie byśmy je wzięli, ale do zakupu konieczne było okazanie paszportów. Jakoś się tak złożyło, że nie mieliśmy ich przy sobie. Niezbyt spełnieni, ale też bez objawów załamania psychicznego spowodowanego tą druzgocącą klęską wróciliśmy na hotelowe śniadanie i wycieczkę. Przewodnicy zjawili się nieco wcześniej, zorganizowali motorki, którymi dostaliśmy się pod bramę parku i ruszyliśmy w trasę. Wycieczka znowu kosztowała nas 150 tys. na osobę, z wliczonymi w tą kwotę wejściówkami do parku. Znowu było nas pięcioro, dwoje Polaków czyli nas i troje Holendrów, i to takich  będących Holendrami dłużej niż dekadę.

Najpierw dostaliśmy wstęp teoretyczny do wiedzy o dżungli urządzony nam przez Seuna, jak się okazało botanika jest jego pasją, a wiedzą, którą zgromadził na jej temat bardzo chętnie się dzielił opowiadając nam o mijanych gatunkach roślin, wymieniając ich łacińskie nazwy gatunkowe, zastosowanie i ciekawostki z nimi związane.
Zobaczyliśmy np. jak wygląda drzewo tekowe, machoniowe, mogliśmy zebrać i powąchać kwiaty ylang-ylang, które większość z nas zna jedynie z opakowań żelu pod prysznic. Później przewodnicy pokazali nam i dali skosztować jagód, które działają przeciwbólowo oraz liści pachnących miętą, działających dobrze na układ pokarmowy i leczących przeziębienie.

Po kilku minutach marszu od bramy wejściowej znaleźliśmy się pod resztkami  świątyni i jej posągów. Nic szczególnego, ale sami tego miejsca nie znaleźliśmy. Dżungla tutaj była całkiem obfita w faunę, poza opisywanymi przez nas wcześniej Langurami Jawajskimi wokół świątyni plątało się kilka jeleni i pawi. Pawia chyba każdy widział, albo w całości, w zoo, albo we fragmentach na krakowskich czapkach ludowych. Te tutaj ani nie były zamknięte, ani rozczłonkowane, kilka sztuk spacerowało sobie po dżungli zachowując od nas zdrowy dystans, ale też nie przejawiając przesadnego lęku. Pawie niby wyglądały jak pawie, ale od pawi były jakoś tak zieleńsze. Coś mi w nich nie pasowało i słusznie. Do tej pory w swoim skromnym życiu widywałem jedynie pawie indyjskie (Pavo cristatus), a tutaj mieliśmy przed sobą pawie zielone (Pavo muticus spicifer). Gatunek występujący naturalnie w tropikalnych lasach Jawy i to w dodatku w szczątkowych ilościach, znalazłem informację, że nie więcej niż tysiąc niedobitków tego gatunku stąpa jeszcze na wolności. Kolejny rarytasik ornitologiczny po kurach bankiwa z Tajlandii jaki udało mi się zobaczyć bez pośrednictwa telewizora. Wycieczka zaczęła się dobrze... Spod ruin udaliśmy się w kierunku jaskini Parat. Jej też nie znaleźliśmy ostatnim razem. Przewodnicy rozdali nam źródła światła i zaprosili do środka. Tam również okazało się nadzwyczaj żywo. Jako pierwsze rzuciły się nam w oczy nietoperze dość gęsto poprzyklejane do sufitu, wisiały tam sobie swoim zwyczajem łapkami do góry odpoczywając po męczącej nocy. Nasza wizyta oczywiście im w odpoczynku przeszkadzała, ale chyba nie za bardzo, bo nie zerwały się do ucieczki, a jedynie powierciły trochę po swojemu. Ciekawiej jednak było pod stopami niż nad głowami, po pierwsze po dnie jaskini pełzał sobie wąż, nie za wielki, chudy, z szeroką głową, pojęcia nie mam czy jadowity, ale na pewno niemrawy. Albo mu niska temperatura w jaskini nie służyła, zmiennocieplnym gadom niska temperatura często nie służy, albo coś mu dolegało, przynajmniej taka była opinia przewodników. Ja się raczej do tej pierwszej wersji przychylałem. Ciekawsze od węża wydały mi się jednak dwa kolczaste gryzonie przechadzające się po jednej z wnęk. Okazało się, że para jeżozwierzy malajskich (Hystrix brachyura) wybrała sobie jaskinię na swój domek. Jeżozwierza też się nie spodziewałem dzisiaj zobaczyć, te sympatyczne zwierzątka prowadzą nocny tryb życia, a dnie spędzają ukryte pod wykrotami, w norkach czy tak jak te, w jaskiniach. Weszliśmy do groty w połowie dnia czyli dla jeżozwierzy w połowie nocy, wykazywały się więc aktywnością stosowną do tak niestosownej pory. Jeden sobie leżał, drugi szybko do niego dołączył i obydwa pozwalały się oglądać mając głęboko pod kolcami nasze zainteresowanie.



Korytarz jaskini doprowadził nas do drugiego wyjścia znajdującego się w pobliżu plaży. Tam oglądaliśmy rosnące dość licznie, spore figowce. Prezentacja była dość interaktywna, można było drzew dotknąć, a nawet wyleźć na nie po lianie, dziwne, ale nie potrafiłem sobie odmówić takiej przyjemności. W tych okolicach spotkaliśmy strażnika parku stojącego pod drzewem. Pomachał do nas i wskazał koronę drzewa, które podpierał. Na początku nie widziałem nic, a jak już dojrzałem to mi szczęka opadła. Są rzadkie gatunki zwierząt, które można spotkać, nie jest to łatwe, ale jest możliwe i prawdopodobne jeśli się poruszamy po terenie, który zamieszkują. Są też gatunki zwierząt, które zobaczyć bardzo ciężko, nie pokazują się ludziom, ukrywają się w koronach drzew, a aktywne są tylko nocą. Ich barwa, rozmiary i zwyczaje sprawiają, że spotkanie takiego stwora można traktować w kategorii małego cudu. Z pewnością jednym z takich zwierząt jest lotokot malajski (Galeopterus variegatus), którego własnie oglądałem. Zwierzak nie był za wielki, miał mniej niż pół metra wysokości, szare futerko, wyłupiaste ślepia i najbardziej charakterystyczny z całej sylwetki fałd skórny rozciągający się pomiędzy przednimi i tylnymi łapkami. Lotokoty żywią się owocami  i kwiatami. Aby się do nich dostać używają swojej błony jak latawca, którego szkielet stanowią one same. W ten sposób szybują sobie nocami z drzewa na drzewo, a za dnia kryją się w koronach mając nadzieję, że nikt ich nie zauważy. Ten nie schował się najlepiej i zapłacił za to sporą dawką stresu kiedy strażnik zaczął tłuc jakimś badylem w pień drzewa, żeby go wypłoszyć i zmusić do ślizgu. Widać było, że futrzak jest wybudzony i mocno przestraszony, ale na skok się nie zdecydował. Usiłowaliśmy uspokoić strażnika, żeby dał mu spokój, trochę pomogło, więc przynajmniej można było zrobić zdjęcia i mieć nadzieję, że nie pojawi się tu kolejna wycieczka, której koniecznie trzeba będzie pokazać jak działa latawiec.

Nareszcie skończyło się łażenie po ucywilizowanej dżungli, zeszliśmy ze szlaku i przewodnicy poprowadzili nas w głuszę, aby odszukać miejsce dziennego spoczynku rudawek. Okazało się, że i te wielkie nietoperze znalazły w Pangandaran kawałek miejsca dla siebie. Musieliśmy przejść kilka kilometrów w coraz bardziej dusznym lesie zanim przewodnicy nakazali nam ciszę, a później postój, sami poszli się wtedy dokładniej rozejrzeć. Wrócili po kilku minutach dając nam znaki żebyśmy po cichu poszli za nimi, potem wskazali nam korony drzew, na których wisiały dziesiątki jeśli nie setki tych olbrzymów o błoniastych skrzydłach urządziły sobie dzienny odpoczynek. No bo chyba zwierza, który ma półtorej metra pomiędzy pazurami na skrzydłach można nazwać olbrzymem, przynajmniej jak na nietoperza? Rudawki widać bardzo nie lubią kiedy im się przeszkadza, bo bardzo szybko zerwały się do lotu znikając ponad drzewami. Muszę przyznać, że za dnia wyglądały znacznie bardziej imponująco niż cienie przelatujące ponad ruinami Ayutthaya, które zostawiły mi pamiątkową plamę na spodenkach, towarzyszącą mi do tej pory w podróży.



Po tym przedstawieniu przyszedł czas na relaks, zostaliśmy poprowadzeni w kierunku niewielkiego strumyka, a potem idąc z jego biegiem dotarliśmy do skalnej niecki, w której gromadził swoje wody. Oczywiście jak niemalże wszystko co tego dnia oglądałem nie była to zwyczajna niecka w skale, znaczy niecka była zwyczajna, ale jej umiejscowienie już nie. Otóż znajdowała się niemalże na skraju kilkudziesięciometrowego klifu, o który rozbijały się fale błękitnego morza. Tutaj znużeni wędrówką mogliśmy zażyć regeneracyjnej kąpieli. Nie trzeba mnie było ku temu długo namawiać, w moje ślady poszły jeszcze dwie Holenderki i razem spędziliśmy kilkanaście minut mocząc się i pływając.

W zasadzie został nam już tylko powrót, nasi przewodnicy prowadzili nas teraz inną drogą, mówili że tam gdzie idziemy czasem można spotkać kwiaty raflezji. Na samą myśl o tym oczy mi zabłysły... Raflezje, pasożytnicze rośliny, które nie wykształcają liści natomiast całą energię życiową wyssaną z lian, w które wczepiają się korzeniami przeznaczają na wypuszczenie olbrzymiego, czerwonego kwiatu. Zawsze chciałem taki zobaczyć, wprawdzie największe kwiaty na naszym globie wytwarzają raflezje rosnące w dżunglach Ameryki Południowej, ale te azjatyckie też podobno bywają spore. Niestety przewodnicy szybko ściągnęli mnie na ziemię mówiąc, że w tym momencie raczej nic nie kwitnie. Trudno... Po około 20 minutach marszu zostaliśmy zawołani przez Din Dina, wskazał nam na ziemi dwie kule wyglądające trochę jak twarde główki młodej kapusty z ciemnymi liśćmi. Czyli raflezje rzeczywiście tu rosły, a my oglądaliśmy własnie ich pączki. Pączki były rozmiarów średniej pięści zdrowego człowieka, lub dużej pięści miastowego. Kawałek dalej znaleźliśmy uschłe resztki przekwitniętego kwiatu. Dobra... Pąki są, przekwitłe kwiaty też są, no to rozkwitłe tez powinny być! Tylko gdzie? Widać przewodnicy rozumowali w podobny sposób, bo tak jak ja zaczęli się znacznie intensywniej rozglądać. Patrzyli, patrzyli i się naprawdę zdziwiłem, ale w końcu wypatrzyli! Jednak była! Piękny, pomarańczowo-czerwony, mięsisty kwiat śmierdzący zdechłym szczurem, rósł sobie koło krzaczka i czekał na objawy zachwytu i muchy, które mogłyby go zapylić. Z zapylaniem raczej nie pomogliśmy, ale objawów zachwytu nie brakowało, przynajmniej u mnie, bo jakoś reszta wycieczki całkowicie mi zniknęła z widnokręgu. Teraz to się dopiero poczułem spełniony. Kolejny obiekt znany mi praktycznie od dziecka ze zdjęć i filmów przyrodniczych rósł sobie kilkadziesiąt centymetrów ode mnie i przeraźliwie cuchnął. Własnie dla takich chwil i widoków zdecydowałem się na wyprawę do Azji i nie żałuję ani grosza, który tam wydałem.

Reszta wycieczki minęła już spokojnie, bez większych atrakcji szliśmy sobie po szlaku i zbierali śmieci razem z przewodnikami. Z resztą grupy rozdzieliliśmy się na plaży, Holenderki zostały żeby zobaczyć sobie zachód słońca, my wróciliśmy do hotelu na wieczorną partyjkę kart i pogawędki.















Młody liść drzewa tekowego, po zmiażdżeniu wydziela czerwony barwnik.
Oczywiście od razu byłam ciekawa jak by takie coś farbowało wełnę :)




















































Komentarze