Pangandaran cz. II - urodziny w dżungli.

Nadszedł 4 kwietnia, dzień ważny i szczególny, przynajmniej dla nas, a najbardziej dla Żywii, która tego oto dnia pojawiła się na świecie. Trzeba było jakoś miło spędzić ten dzień, zaczęliśmy od wyspania się, dobry początek jest przecież bardzo ważny. (Oczywiście oprócz wyspania, potrzebne jest odpowiednio pyszne paliwo, a w naszym hoteliku serwowano pyszne naleśniki ze świeżymi owocami, sałatki owocowe i parzoną kawę, która w Indonezji jest wyjątkowo smaczna. Po takim śniadaniu byłam gotowa na wkroczenie w dzień. - Żywia) Następnie wybraliśmy się na spacerek do pobliskiego parku narodowego w towarzystwie poznanej w hotelu dziewczyny. Elma? (Hemma! Nauczycielka angielskiego z akcentem tak brytyjskim, że niezłego skupienia wymagało pojęcie co właściwie mówi :) zapytana o to jak jej akcent ma się do przedmiotu, którego uczy dzieci, tylko sie zaśmiała- Żywia) Urodziła się w Indiach, a mieszkała w Wielkiej Brytanii i nie bardzo wiem dlaczego podawała się za Angielkę, poza tym była całkiem sympatyczna i już spory kawałek czasu włóczyła się z plecakiem po Azji. Nie miała ochoty sama wchodzić do dżungli z powodu agresywnych małp grasujących po okolicy, my byliśmy już zaprawieni w takich bojach i nie mieliśmy oporów.

Żeby dotrzeć do bramy parku wystarczyło się przespacerować 20 minut wzdłuż brzegu morza. Wejście nie wyglądało nazbyt ciekawie, kilka schodków, bramka i bilety po 25 tys. za osobę (mniej niż 7 zł). Nie zwlekając wiele weszliśmy na szlak, szeroki i wygodny, w ogóle nie zachęcający do włóczęgi. Nieco zmarkotniałem, bo nie na to liczyłem wchodząc do dżungli, miały być liany, przedzieranie się przez krzaki i ryk tygrysa gdzieś w oddali. No krzaki w sumie były, ale nie za wiele, a zamiast ryku tygrysa słyszałem porykiwania turystów zza bramy. To ostatnie na szczęście szybko ucichło w oddali. W miarę szybko okazało się, że jednak warto było wykosztować się na wejściówkę, choćby ze względu na spore i jak zawsze fantazyjne figowce, które rosły przy ścieżce. Skierowaliśmy się w stronę jaskiń, które podobno się tutaj znajdowały, miło nam się zrobiło że "podobno" szybko przekształciło się w "na pewno". Pierwsza jaskinia, którą znaleźliśmy nie była wielkich rozmiarów, ale całkiem sympatycznych kształtów. Było trochę nacieków skalnych i trochę nietoperzy, nie było natomiast nikogo kto by chciał dorobić dodatkowe pieniądze na biletach. Jaskinia była otwarta i każdy sobie mógł tam wejść i siedzieć ile mu się podoba. Szkoda tylko, że nie było ku temu zbyt wielu powodów. Dość blisko natrafiliśmy na kolejną pieczarę, dużo ciekawszą niż poprzednia, i przestrzeni i formacji skalnych i nietoperzy było w niej więcej, no i była dużo ładniejsza. Można było wejść do niej z dwóch stron, my wchodziliśmy przez klasyczną szczelinę w skale, wychodziliśmy natomiast po schodach przez dziurę w sklepieniu. Niestety brak w niej było ciekawych zakamarków, rozgałęziających się tuneli, studni po wpadnięciu do których znajdują człowieka dopiero archeolodzy w następnym stuleciu i tym podobnych atrakcji, więc zrobiliśmy sobie kilka zdjęć i zdecydowaliśmy się pójść na plażę. Zaraz po wyjściu z jaskini kilka gałęzi zaszumiało nam nad głowami, okazało się, że stadko małp akurat przechadza się po dżungli tam gdzie my, tylko kilka pięter wyżej. Nie widziałem jeszcze tego gatunku na żywo, nie widziałem tego gatunku też w żadnej z książek, w ogóle nie wiedziałem, że takie stwory na ziemi istnieją. Biorąc pod uwagę moje braki w edukacji nie było to takie znowu niezwykłe, jednak zazwyczaj przynajmniej wiedziałem, że jakiś gatunek biega sobie lub pełza gdzieś po ziemi, a nie pamiętałem jego nazwy na przykład. W tym wypadku nic mi się nie kojarzyło, całkowita tabula rasa, a małpiszony były dość charakterystyczne. Nieco większe od makaków pokryte czarnym futrem i obdarzone przez naturę nadzwyczaj długimi, chwytnymi ogonami. Najbardziej rzucającym się w oczy elementem małpiej fizjonomii były jednak twarze. Tak twarze. Małpy mają twarze i już! Nikt mnie nie przekona, że jest inaczej i swojej terminologii będę się trzymał. Tak więc twarze owych stworzeń były bezwłose, gładka skóra miała smoliście czarny odcień podobnie jak oczy. Zarówno nad czołem jak i dookoła facjat miały grzywę prostego nie za długiego futra. Gdy patrzyłem na nie to miałem wrażenie, że wystarczy je tylko ogolić, przemalować na szaro i gdzieś podwiązać ogony, a mogłyby bez żadnej żenady grać kosmitów w kolejnych seriach Archiwum X. Ten gatunek był wyraźnie nietowarzyski i chyba nie lubił ludzi, trzymały się w swojej czteroosobowej grupce dość wysoko w koronach drzew i nie miały ochoty schodzić niżej. Dopiero pisząc tą relację dowiedziałem się, że spotkaliśmy się z Langurami Jawajskimi (Trachypithecus auratus). Małpami dość rzadko spotykanymi na świecie choćby z tego powodu, że są gatunkiem endemicznym występującym tylko na Jawie i to nawet tam niezbyt obficie. Gdyby było inaczej nie figurowały by w Czerwonej Księdze Gatunków Zagrożonych ze statusem VU czyli "narażone" (vulnerable), który oznacza mniej więcej tyle, że gatunek może zniknąć z powierzchni ziemi w stosunkowo niedługim czasie, ale ma do tego trochę dalej niż gatunki "zagrożone". Trochę później spotkaliśmy jeszcze jedno stadko, tym razem z młodymi, maluchy miały pomarańczowo rudą sierść i wyraźnie odcinały się barwą od swoich matek, na których podróżowały po gałęziach. Widok był co najmniej pocieszny i jednocześnie budujący, może jednak jest nadzieja, że za 100 lat te zwierzęta nadal będą skakać po koronach drzew, a nie tylko zdobić ekspozycje muzealne i żywić mole?


No ale ja się tutaj o urodzinach miałem rozpisywać, a o małpach zacząłem, tak więc wracając do uprzedniego tematu postanowiliśmy sobie poplażować i polenić się trochę nad morzem i w morzu. Podjęliśmy nawet heroiczne próby nurkowania, zakończone fiaskiem ze względu na co najmniej metrowej wysokości fale. Była większa szansa na poszatkowanie się na koralowcach gdybyśmy takowe znaleźli niż spokojnego ich obejrzenia. Wyłożyliśmy się więc w kawałku cienia na plaży obserwując równie heroiczne zmagania wędkarzy z falami i zajadając ciasteczka. Wędkarze wzbudzali mój podziw na przemian z mocnym zdziwieniem. Niby moczenie patyka w wodzie to żadne wyzwanie, ale oni stali w tej wodzie czasem po pachy. Sposób w jaki udawało im się utrzymać pozycję wertykalną w rozhuśtanym morzu po dziś dzień jest dla mnie tajemnicą.
(Ja przez chwilę chciałam poczuć się jak na egzotycznym klipie lub jak dziewczyna z kalendarza i wyłożyłam się na skraju fal i plaży, ciesząc się cieplutką jak w kąpieli wodą. Mojmir nawet próbował jakieś zdjęcia zrobić. Leżałabym tak pewnie bez końca, niestety okazało się, że smukłe modelki w pięknych bikini mają ciężki żywot - już po chwili poczułam, że coś po mnie i wokół mnie pełza, a nawet próbuje podgryzać... w miejscu, które sobie upatrzyłam żyją jakoweś małe potworki, nie wiadomo czym się żywiące - może właśnie modelkami? Resztę plażowania spędziłam na pniu zwalonego drzewa w cieniu :P

Z plaży wracaliśmy sobie już wzdłuż wybrzeża, po drodze zaczepiła nas jakaś dziewczyna i zapytała czy może iść z nami, bo sama się boi. No zdziwiłem się nieco, czego tu się bać? Na ścieżkach się zgubić nie sposób, słoneczko jasno świeci, gwałcicieli i terrorystów w pobliżu brak. Pani dość szybko wyjaśniła, że boi się makaków. W sumie widzieliśmy znaki ostrzegające przed małpami przy wejściu do parku, ale jakoś się nimi mało przejąłem. Kiara, bo tak dziewczyna miała na imię przejęła się bardziej, ale to chyba dlatego, że jakieś stadko zaatakowało ją kiedy siedziała na plaży. Opowiadała, że nagle pojawiły się w pobliżu, zaczęły szczerzyć zęby i ją napastować. Uniknęła pogryzień, ale się zdrowo przestraszyła. Aż mi się smutno zrobiło, że inni tu mają takie atrakcje, a mnie ominęły. Kiara chyba słusznie zrobiła dołączając do nas, bo po kilku minutach marszu trafiliśmy na niewielką grupkę małych włochatych człowieczków roszczeniowo nastawionych do świata. Pierwsza szybkim odskokiem uniknęła spotkania z moim sandałem, a pozostałe stwierdziły, że zabawa, w której przeciwnik się broni zamiast uciekać to nieciekawa zabawa i sobie poszły. 


Wieczorem zdecydowaliśmy się na uroczystą kolację, czyli poszliśmy do baru na plaży i kupiliśmy sobie po krabie, niestety nie było gdzie dostać urodzinowych świeczek, bo miałem szczerą ochotę wmontować jedną w kraba i dopiero podać Żywii. Właściwie to nigdy wcześniej nie jadłem takiego stawonoga, bo czipsy krabowe z Krymu się raczej nie liczą. Nie bardzo wiedzieliśmy nawet jak się do nich dobrać, powoli i systematycznie miażdżyliśmy kolejne fragmenty pancerzy, by odkryć pod nimi kolejne niejadalne fragmenty skorupiaka z rzadka przetykane kawałeczkami mięsa. Po 20 minutach walki z kolacją mieliśmy czubate stosy odpadków na talerzach, nadal puste żołądki, poranione czubki palców i cień smaku tych stworów majaczący gdzieś na podniebieniach.
(Mimo wszystko coś udało nam się z krabów wyskubać i było pyszne, a ja dopchałam się nieodłącznym ryżem. - Żywia) 
Powoli zaczynało nam brakować gotówki, więc przed powrotem do hotelu chcieliśmy jeszcze znaleźć jakiś bankomat, bankomat i owszem się trafił niestety zamiast wypłaty zapewnił nam tylko trochę stresów. Jest to chyba normalna reakcja gdy widzi się jak machina, która ma wypluć pieniądze połyka twoją kartę, a następnie po prostu gaśnie. Nie powiem żebym się ucieszył... Staliśmy przed nim zbaraniali zastanawiając się co dalej. Maszynka nie reagowała na żadne bodźce zewnętrzne i nie bardzo chciała oddać nam co nasze. Ożył dopiero, gdy Żywia już szła do pobliskiego hotelu, na którego podwórku ów bankomat stał, żeby wzywać pomocy. Bankomat rozbłysł na chwilkę, oddał kartę i poszedł spać dalej. Miło z jego strony, że chociaż na taki gest się zdobył. Kolejny bankomat był dopiero obok dworca autobusowego, czyli zdrowy kawałek stąd, pieszo się nam iść nie chciało, a czekać na naprawę pierwszej maszyny jakoś nie mieliśmy ochoty. Na nasze szczęście w pobliżu czekali rykszarze chętni na zarobek, bo ciężko mi uwierzyć żeby konieczność drałowania kilku kilometrów z naszą dwójką na pace była szczęściem pedałującego. Drugi bankomat okazał się być mniej dowcipny niż jego kuzyn spod hotelu i grzecznie wypłacił nam oczekiwane kwoty. Resztę wieczoru spędziliśmy na werandzie naszej noclegowni leżakując na hamakach gwarząc z innymi gośćmi i grając w karty.

(Ja miałam zaplanowany na ten dzień jeszcze wspaniały relaksujący masaż olejkami. Masażysta pod 50 lat, malutki i chudziutki, a jak się okazało miał tyle pary w łapach, że gdyby chciał mógłby mnie połamać jak zapałkę. Opowiedział, że powołanie do bycia terapeutą i masażystą odkrył dopiero kilka lat temu, a wcześniej zajmował się czymś całkowicie odmiennym, ale zwyczajnym, w tej chwili nie pamiętam jaki miał zawód, ale było to coś w rodzaju szewca.
Tak odprężona, byłam gotowa na dalsze miłe spędzanie wieczoru i gdy wszyscy grali w karty, ja zajęłam strategiczną pozycję w hamaku nieopodal z zimnym piwem w ręku i obserwowałam przebieg gry.)

Bardzo niepozorna brama do Parku Narodowego Pangandaran.











Langur Jawajski (Trachypithecus auratus)







Tak się wędkuje w Indonezji.



























Kolacja w postaci kraba z sosem.


Komentarze