Pangandaran cz. I - czyli jak dostaliśmy się w Dobre Miejsce.

Bardzo szybko mieliśmy dość sporego miasta jakim jest Bandung, zdecydowaliśmy ruszyć nad morze żeby od niego odpocząć. W zasadzie bez większego powodu zdecydowaliśmy się jechać do Pangandaran, miasteczko leży nad morzem. więc powinno zapewnić możliwość wypoczynku, może nurkowania, a na miejscu chcieliśmy się rozejrzeć za lokalnymi atrakcjami. No ale najpierw trzeba było spędzić ładnych kilka godzin w autobusie, żeby się tam dostać. Droga jak zawsze obfitowała w piękne widoki, którym bardzo bym chciał zrobić zdjęcie, jednak brudne szyby i prędkość jazdy nieszczególnie mi to umożliwiały.

Zwłaszcza o prędkości warto by tutaj wspomnieć, trasa wiodła nas krętymi górskimi drogami pozbawionymi poboczy, zazwyczaj na takich trasach jedzie się wolno, nasz kierowca był innego zdania, według niego wystarczyło mieć refleks i dobre hamulce, zwłaszcza to drugie, udowadniał nam to zresztą co zakręt. Kiedy akurat nie zajmowaliśmy się walką o utrzymanie się na siedzeniach, zerkaliśmy za okna chłonąc krajobrazy. Teraz już nagminnie mijaliśmy tarasowe uprawy ryżu, czasem z pracującymi na nich ludźmi. Przejeżdżaliśmy przez małe wioski zapełnione chatami o ścianach wykonanych z bambusowej plecionki, czasem widzieliśmy jak ktoś właśnie taką matę składał. Kilka razy widzieliśmy małpy w metalowych obrożach na szyjach przykute łańcuchami do jakiegoś słupa i trzymane chyba w charakterze rozrywki lub kolorowe ptaki pozamykane w niezbyt przestronnych klatkach. Jak w czasie poprzedniej podróży, przez autobus często przechadzali się sprzedawcy produktów żywnościowych na przemian z muzykami oferując przekąski, owoce lub piosenki.

Inną atrakcją drogi była kolejna grupka komunistów na motorach wymachująca swoimi byczymi flagami, dość często widziałem ich symbol na plakatach czy koszulkach, chyba spodziewali się większego poparcia w zbliżających się wyborach.


Po drodze mieliśmy około godzinną przerwę na obiad, kierowca zatrzymał się na jakiejś zajezdni zaopatrzonej w kilka sklepów i restauracji, oczywiście też się posililiśmy i to w dodatku bardzo smacznie, kupiliśmy sobie kurczaka z grzybkami i wszechobecnym w tej części świata ryżem. Na deser zafundowałem sobie śliwki ze słoja. Wyglądały kolorowo i całkiem smakowicie zalane jakimś płynem w słojach i sprzedawane na wagę. Byłem ciekaw cóż to takiego i skusiłem się na porcję, którą zapakowano mi w foliowy worek zawiązany gumką. Smak nieco mnie zdziwił, owoce były słodkie, zalane jakimś syropem tyle, że zrobionym chyba na occie, paliły po pysku i nie dało się zjeść tego za dużo.

Na miejsce dotarliśmy, cali zdrowi i lekko zmęczeni, od razu udaliśmy się w stronę morza zamierzając gdzieś tam rozejrzeć się za noclegiem. Jak okazało do samej miejscowości musieliśmy podejść około 2 km wzdłuż dwupasmowej, chociaż praktycznie opuszczonej drogi. Zanim na nią weszliśmy należało uiścić opłatę w wysokości 7000 Rp od osoby - był to rodzaj opłaty klimatycznej. Prawie od razu zaczepił nas jakiś facet na motorku reklamując bardzo dobry i tani w jego opłaconej opinii hotel, wskazał nam gdzie jest plaża i jak powinniśmy skręcić, aby do niego trafić. Gdy już dotarliśmy pod plażę pojawił się znowu upewniając się, że na pewno nie popapramy zakrętów i nie daj Allach, hoteli. Uznaliśmy, że w zasadzie nic nam nie szkodzi zapytać tam o ceny i warunki, spotkało nas miłe zaskoczenie, nie dość, że dostaliśmy dobrą cenę czyli 100 tys. za noc w dwuosobowym, czystym, wygodnym i pozbawionym komarów, natomiast zaopatrzonym w wiatraczek pokoju to jeszcze do tego śniadanie w cenie.


Panorama Guest House sprawiał przyjemne i przystępne wrażenie, przed budynkiem znajdował się zadaszony taras ze sporym stołem i kilkoma hamakami. (Mnie najbardziej ujął śliczny i bujny ogród otaczający front domu, wchodziło się tam jak do tajemniczego ogrodu, no i fakt, że od razu pojawiły się ze dwa milusińskie i zadbane koty, od razu pokazał że to dobre miejsce by zostać - Żywia) W ogóle cały przybytek prowadzony był przez młodego, i co dziwne dla tej nacji białego Francuza i jego indonezyjską przyjaciółkę? Kochankę? Żonę? Tego się nie dowiedzieliśmy i nie chcieliśmy dopytywać ze względu na elementarna przyzwoitość. Wieczorem wyszliśmy na miasto trochę się rozejrzeć, połaziliśmy trochę po atakowanej sporymi falami plaży i pełnymi zamkniętych straganów i hoteli uliczkami, minęliśmy kilka podświetlonych riksz, ich właściciele spaliliby się ze wstydu gdyby porównali swoje wehikuły z tymi, które mieliśmy okazję widzieć w Melace. Spacer zakończyła nam natura traktując nas sporym deszczem, trzeba było wracać i iść spać, następnego dnia chcieliśmy iść do pobliskiego parku narodowego i trzeba było zebrać na to siły.



Tarasowe uprawy ryżu widziane z okien naszego autobusu.






Kolejny fragment kampanii wyborczej komunistów na drogach.





Nawet w Indonezji są wikingowie !!!
Sprzedawca przekąsek w busie.
Lokalni artyści zarabiający na papierosy śpiewem i muzyką.




Pierwsze kroki w Pangandarn.

Nasza noclegownia, jedna z najfajniejszych w naszej podróży.









Uciekając przed tsunami schowaj się w kiblu? Na pewno trasa do użytku w nagłych wypadkach.








Komentarze