Bandung - przez miasto i wokół miasta.

Przy Krakatau cieszyliśmy oczy indonezyjską prowincją, teraz przyszła pora, aby zobaczyć sobie jakieś miasto. Wybór padł na Bandung, nie to żeby było sławne ze swej architektury lub czegokolwiek innego, po prostu w okolicy znajdują się ciekawe miejsca, które chcieliśmy odwiedzić, a żeby je odwiedzić to trzeba było najpierw do miasta dotrzeć i je oczywiście przy okazji pozwiedzać. Do Bandung wybraliśmy się całkiem dobrej klasy autobusem, znaczy wsiedliśmy do pierwszego, który podjechał i jakimś cudem okazało się, że podjechał wygodny i w miarę nie zdezelowany.

Trasa przebiegała nam dość miło i przyjemnie, często przez autobus przechodzili handlarze z przekąskami typu smażone tofu lub jakieś owoce, więc nie głodowaliśmy. Okazało się, że w czasie podróży zostaną zaspokojone nie tylko potrzeby naszego ciała, ale również ducha. Naprawdę nie spodziewałem się występów artystycznych po zwykłym przejeździe, ale to tylko dlatego, że byłem tu nowy i mało wiedziałem o Indonezji (nie to żebym pod koniec pobytu wiedział wiele więcej). Na którymś z przystanków już w pobliżu celu naszej drogi do autokaru wsiadło dwóch młodych chłopaków, jeden trzymał w ręku miniaturową gitarkę drugi jakiś pojemniczek ze żwirkiem albo solniczkę służący do wydawania dźwięku "szsz - szsz". Panowie najpierw zaprezentowali podróżnym krótki program artystyczny złożony z lokalnych przebojów śpiewanych na dwa głosy, a potem zajęli się zbieraniem datków na rozwój sztuki. Datki były zbierane w wywróconą na lewą stronę paczkę po czipsach, a składały się na nie drobne monety lub papierosy. Jako ludzie dobrego serca i wielkiej hojności dorzuciliśmy do składki kilka monet, z całą stanowczością muszę tutaj podkreślić, że zostały one przeznaczone na zbożny cel rozwoju kultury, gdyż zachwyciły nas usłyszane pieśni, a niechęć do targania w kieszeni niemalże bezwartościowej blachy nie miała tu nic do rzeczy.

Gdy już dotarliśmy na miejsce trzeba było zdecydować co dalej, znaczy gdzie szukamy hotelu i jak się dostajemy w jego pobliże. Jakoś z niechęcią podchodziłem do pomysłu wynajmowania podwózki, zdecydowaliśmy się, że noclegowni poszukamy sobie pieszo. Podobno w okolicach dworca kolejowego można było coś znaleźć i mniej więcej w tamtą stronę wyruszyliśmy.  Była to świetna okazja żeby okaleczyć sobie oczy widokiem miasta. Brudne, głośne, z dziurawymi drogami i zdezelowanymi fasadami budynków, ozdobione stertami gratów w zaułkach i śmieciami pod stopami, po których czasem przemknął radosny szczurek. Chyba mi się tam nie spodobało, jako ciekawostkę odnotowałem sporą ilość rowerowych riksz na ulicach używanych przez miejscowych jako zwykły środek transportu. Co chwilę mijał nas jakiś wychudzony rowerzysta wioząc na zadaszonym siedzeniu przed sobą pasażera lub pakunek. Po dość długim spacerze udało nam się zaczepić w całkiem przyjemnym hoteliku o nazwie Gado-Gadu Hostel. Noc kosztowała nas 140 tys rupii czyli znośnie. Przybytek nastawiony był raczej na turystów naszego pokroju, a kierował nim długowłosy, młodo wyglądający facet z uśmiechniętą facjatą. Byłem w lekkim szoku kiedy oznajmił, że jest już po czterdziestce.

Prowadzący hostel był bardzo rozmowny, doradzał nam co warto zobaczyć poza miastem, a gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, oznajmił że prowadzi hostel razem z Polką :) nawet hasło do wifi brzmiało "poznan77" :D


Za dnia połaziliśmy jeszcze po mieście potwierdzając jedynie nasze wcześniejsze wrażenia, wieczorem postanowiliśmy się wybrać na lokalny targ warzywny. Nie to żeby nam jakoś zieleniny brakowało, po prostu byliśmy ciekawi jak takie coś na antypodach wygląda. Troszkę zajęło nam odnalezienie tego miejsca, ale w końcu pojawiły się nam w oddali rzędy oświetlonych straganów pełnych plecionych tac i koszów z owocami lub warzywami poukładanymi w zgrabne piramidki. Najfajniejsze w całym targu było to, że był prawdziwy, nie było tam ani jednego śmiecia dla turystów, samych turystów, poza nami oczywiście, też nie było. Wszystko od początku do końca było tam dlatego, że mieszkańcy miasta tego potrzebowali. Od razu przyszedł mi na myśl wodny targ w tajlandzkim Saduak będący całkowitą odwrotnością tego miejsca. Nasza obecność wzbudziła sporą sensację wśród sprzedawców, było nam to bardzo na rękę, bo wszyscy chcieli żeby im zrobić zdjęcie, a przypadkiem się tak złożyło, że my tam w tym celu poszliśmy. Poza roślinami na targu przewijały się też namioty z mięsem lub suszonymi rybami. Szczególnie te mięsne przyciągały uwagę malowniczością produktów. Smakosze mogli sobie tam kupić gotowane krowie kopytko lub żołądek w całości, jakieś powiązane w supły flaczki, podroby albo kurze łapki. Dla mnie wyglądało całkiem zachęcająco, Żywi chyba nieco mniej. Ruch pomiędzy straganami nie był największy, ale pustkami też nie ziało, czasem pomiędzy kupującymi przejeżdżał ulicą mały wóz zaprzęgnięty w wychudzoną chabetę, która konia przypominała tylko w ogólnym zarysie. Zresztą nie tylko wozy były małe, same koniki też sprawiały wrażenie lekko wyrośniętych kuców po głodówce. Nie wiem czy to tylko taka rasa czy rzeczywiście ich właściciele oszczędzali na obroku.

Mnie się bardzo zrobiło szkoda jak tylko zobaczyłam te bidulki poganiane przez właścicieli, chude nogi, sterczące kości... Jak ilustracja do "Łyska"


Kolejny dzień postanowiliśmy spożytkować na odwiedziny okolicznych gorących źródeł i wulkanu. Odwiedzić okolicę to nie jest nic szczególnie prostego, najpierw musieliśmy dotrzeć pieszo na odpowiedni dworzec ze zdezelowanymi busikami, tam udało nam się jakość znaleźć ten jadący w kierunku gorących źródeł Ciater. Teraz trzeba było poczekać tylko aż bus się zapełni i można było ruszać. Kłopot w tym, że oczekiwanie trwało nam ponad godzinę, busy wyjeżdżają dopiero kiedy są całkowicie pełne, coś takiego jak stałe godziny odjazdów na tym dworcu nie funkcjonowało. Oczekiwanie uprzyjemnialiśmy sobie świeżymi owocami daktyla i obserwacją życia na dworcu. Szczególnie interesujące było upychanie wiertarki przemysłowej z całym stelażem do naszego busika. Gdy już wsiedliśmy do środka kierowca z przepraszającą miną poinformował nas, że standard w Indonezji to 4 osoby gniotące się w rzędzie, trzy upchano tylko obok wiertarki. Znowu się okazało, że Indonezja to niby muzułmański, ale jednak niezbyt restrykcyjny religijnie kraj, bez żadnego kłopotu usiadła obok mnie kobieta i nie widziała w tym nic niestosownego ani nadzwyczajnego, w krajach arabskich coś takiego raczej by nie przeszło.

Wysiedliśmy kilka kilometrów przed Ciater, żeby najpierw przejść się pod wulkan, a potem od niego pieszo dostać się w stronę źródeł. Niestety nasz plan dostał w łeb już na starcie, nie przewidzieliśmy, że zaraz po wejściu na odpowiednią trasę natniemy się na szlaban i budkę strażniczą, w której należy kupić wejściówki, w dodatku drogie wejściówki, 75 tys. rupii na osobę to wcale nie tak mało zwłaszcza, że mieliśmy przy sobie tylko 100 tys. na dwoje z czego trzeba było jeszcze opłacić powrót. Więc wulkanu dziś nie zobaczymy... Uznaliśmy, że trzeba w takim razie zobaczyć to co się da i przeszliśmy się w stronę okolicznych upraw herbaty. Na początku nawet udało się dostrzec wzgórza pokryte przyciętymi krzewami herbaty na horyzoncie, ale po chwili pojawiły się chmury i zaczęło padać. Trudno... Skoro tu nic nie wychodzi to pora wracać do miasta, żeby odwiedzić muzeum historii naturalnej, które podobno posiada w swoich zborach szczątki hobbitów z Flores. Znowu stanęło przed nami wyzwanie dojazdu, niby złapaliśmy busik powrotny do miasta, w dodatku tańszy, ale okazało się, że dojeżdża tylko do przedmieść i resztę trasy musieliśmy przebyć dwoma kolejnymi busikami i w rezultacie powrót wyszedł nas drożej niż przyjazd. Teraz trzeba było znaleźć muzeum, uznaliśmy że skoro riksze są tu tak popularne to można by się nimi przejechać, rykszarze byli innego zdania i trzech z kolei odmówiło nam wycieczki, chyba za daleko. Chcąc - nie chcąc, bardziej nie chcąc zdecydowaliśmy się na taksówkę. W muzeum też nam nie poszło, wprawdzie było otwarte i skasowano od nas pieniądze za całe bilety, ale połowa wystaw w tym szczątki hobbitów i ekspozycja wulkanów były zamknięte... Wrrrrrrrrr. Ten dzień wybitnie nam się nie układał. Po powrocie pod hotel zachciało nam się jeść, no co za problem? Idzie się do baru, zamawia jedzenie, siada i konsumuje. I tak też zrobiliśmy tyle, że szukanie baru, który oferuje siedzenia, a nie tylko żarcie z wózka na wynos zajęło nam 40 minut... Dość! Po tym nie mieliśmy już ochoty na żadne zwiedzanie, spacerki ani nic w tym stylu, woleliśmy się poobijać w hotelu i pogadać z właścicielem. Wieczorem przeszliśmy się tylko na sok owocowy i to tylko dlatego, że wiedzieliśmy na pewno o barze oferującym takie cuda w pobliżu. Postanowiłem tam zaszaleć i wziąłem sobie sok z duriana, o dziwo całkiem mi smakował, Żywia obserwując mnie podczas picia miała minę jakbym swoją słomkę co najmniej wetknął w tyłek kota leżącego od tygodnia koło drogi i jakoś nie dała się namówić na degustację.

Nic dodać nic ująć :D ta relacja powstaje ponad rok od naszej wyprawy, a ja nadal doskonale umiem przywołać w pamięci ten smak ;)



W oczekiwaniu na autobus.













Nazizm w płynie! Symbol przypominający hitlerowską swastykę i jeszcze napis "rasa", czy potrzeba więcej dowodów? :D
Dopiero w Polsce dowiedzieliśmy się, że jedliśmy świeże daktyle.

Dziwne duriany spotkane w knajpie specjalizującej się, w przetworach z duriana.
Ognisko na środku chodnika, no bo niby czemu nie?































































Typowa wystawa w indonezyjskiej jadłodajni.
Przykład lokalnego rzemiosła.




Po lewej Hobbit z Flores, po prawej Mojmir z Podkarpacia.
Motorek wygrzebany z lawy.



Nie spodziewałem się, że w Indonezji znajdę ślady tej sympatycznej subkultury :)







Komentarze

  1. Pięknie uchwyciliście te kurze łapki! :)

    Lubię oglądać zdjęcia zrobione przez turystów w Indonezji, bo ja już tu za długo jestem i mnie takie szczególiki już nie dziwią, a potem u was patrzę, że o, faktycznie taki dzieciak z 10 butlami gazu na rowerze nadawałby się na bloga ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło nam, że ktoś docenia nasze wysiłki. Mamy nadzieję. że przyszłe wpisy również zainteresują. A tak poza tym to pozdrawiamy :)

      Usuń

Prześlij komentarz