Na Sebesi czyli pod palmami. Baza wypadowa na Krakatau.

Wczesnym rankiem 30 marca 2014 roku spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy na pobliską przystań, żeby łapać statek na Sebesi, czyli wysepkę sąsiadującą z Krakatau. Trafiliśmy na dobry moment, przy pomoście bujało się kilka łodzi, a po nim przechadzało się trochę lokalnie wyglądających turystów i ludzi z załóg. Ktoś dowoził motorkiem jakiś towar pod burtę, grupa nastolatków śmiała się głośno. Nasze pojawienie się jak zwykle w tej części Indonezji wywołało małą sensację. Dość szybko udało się nam znaleźć kapitana jednej z łodzi i rozpocząć negocjacje. Pierwotnie planowaliśmy dostać się na Sebesi i tam szukać jakiegoś rybaka chętnego na wycieczkę. Kapitan zaproponował nam coś lepszego.

Na jego łodzi była już zaokrętowana grupa nastolatków, którym zapewniał zorganizowaną wycieczkę z noclegiem na Sebesi i odwiedzinami wulkanu. Uznał, że i my się zmieścimy jeśli tylko zapłacimy po 200 tys. rupii od osoby. 200 000 to dużo zer, ale w przeliczeniu na walutę najjaśniejszej Rzeczypospolitej wychodziło tylko 53 zł na osobę, więc naprawdę nie było czego negocjować, zwłaszcza, że taka wycieczka wykupiona w Dżakarcie kosztuje ponad milion rupii. Mocno uradowani pozytywnym rozwojem sytuacji wskoczyliśmy na łódź i usadowiliśmy się na pokładzie, można było też pod pokładem, ale niezbyt nam ta druga lokalizacja odpowiadała. Rejs trwał kilka godzin i spędziliśmy go na robieniu sobie zdjęć z małolatami z wycieczki, luźnych rozmowach z nimi, uzupełnianiu notatników dzięki którym nasze relacje zawierają jakiekolwiek szczegóły i nazwy geograficzne i obserwowaniu otoczenia. Ja uprzyjemniałem sobie jeszcze rejs wcinaniem bananów. Kapitan miał na pokładzie całą kiść tych smacznych owoców i to kiść w pełnym tego słowa znaczeniu, taką długości metra. Każdy został poczęstowany, ja zapytałem czy mogę sobie wziąć jeszcze jeden na potem, dostałem z dziesięć i dojadałem je jeszcze przez dwa dni.


Po dotarciu na niewielką, ale bardzo malowniczo wyglądająca wysepkę trzeba było pomyśleć o jakimś noclegu, kapitan już sobie zaczął łamać tym głowę, ale ulżyliśmy jego wysiłkom informując, że mamy własne M1 w postaci namiotu i w zupełności zaspokaja ono nasze wyrafinowane gusta. Namiot stanął na kawałku trawnika pod drzewem, wrzuciliśmy do niego plecaki, wyciągnęliśmy maski do nurkowania i ruszyliśmy na podbój przybrzeżnej rafy koralowej (ze względu na ilość zdjęć i wrażeń popełnimy na ten temat oddzielny fotoreportaż).
Gdy mieliśmy już dość pływania zajęliśmy się podziwianiem wyspy. Już pierwszy kontakt był interesujący, dopływając do brzegu zobaczyliśmy złocistą plażę ze stojącymi na niej łódkami zaopatrzonymi w dwa poprzeczne drągi z przymocowanymi do nich bujakami z grubych łodyg bambusa, a nad nimi palmy, pomiędzy którymi toczyło się życie wyspiarzy. Postanowiliśmy odnaleźć w wiosce coś do jedzenia i przy okazji przyjrzeć się jej przez obiektyw aparatu. Domy mieszkańców sprawiały liche i raczej biedne wrażenie, większość miała ściany z bambusowej plecionki choć zdarzały się też murowane, dachy zazwyczaj były kryte czerwoną dachówką, znacznie rzadziej strzechą, a ziemia była pokryta wyrzuconymi śmieciami. Niestety plastikowe torebki i opakowania pod nogami stanowiły tam raczej normę niż wyjątek. Szczególnie przykro rzucało się to w oczy na łące, po której stado dzieciaków biegało z latawcami. Latawce też często były zrobione z odpadków. Miejscami spod śmieci prawie nie było widać trawy, głownie tam gdzie dzieci gromadziły się na odpoczynek. To co nas przeraźliwie raziło po oczach, dla nich było czymś zwyczajnym, normalnym fragmentem krajobrazu. Mam wrażenie, że śmieci pokrywające ziemię były tak samo oczywistym elementem podłoża jak trawa, którą przykrywały. Ech... Przykładanie europejskich standardów do biednego kraju na antypodach nie ma wielkiego sensu, mimo to ciężko się przed tym powstrzymać.
Na szczęście gdzieś na horyzoncie pojawił się wół wodny, który szybko oderwał nas od nieprzyjemnych rozmyślań. Widzieliśmy już te bydlęta z daleka, migały nam gdzieś z okien tajlandzkich pociągów, ale tutaj były na wyciągnięcie ręki! Łaził sobie taki luzem, jedyna oznaką udomowienia jaką posiadał był rodzaj kantaru ze sznurka przeciągniętego przez otwór w przegrodzie nosowej. Coś w rodzaju modnego u hipsterów tunelu tyle, że z praktycznym zastosowaniem. Nie był to zresztą jedyny wół jakiego spotkaliśmy, widzieliśmy ich potem jeszcze sporo, byliśmy świadkami pojedynku dwóch młodych byczków testujących swoje siły przed wejściem w dorosłe życie, widzieliśmy dorosłą krowę z zawiniętymi dziwnie do dołu rogami wylegującą się w bajorku i mającą w nosie poza sznurkiem również naszą obecność, czy stadko wylegujące się w cieniu pod jakąś szopą. Chyba woły wodne stanowiły tutaj całkiem popularny ekwiwalent klasycznej krówki. Kolejną ciekawostką, choć nieco mniej ruchliwą niż woły było dla nas poletko ryżu. Nasionka znane nam do tej pory tylko z talerza w końcu mogliśmy obejrzeć i wymiętosić w naturze. Zielone, niewysokie roślinki rosnące w kałużach sprawiały bardzo niepozorne wrażenie, a na pewno nie wyglądały na podstawę wyżywienia połowy kontynentu.


Właściwie to poszliśmy szukać jedzenia tyle, że jakoś nam to umknęło w trakcie podziwiania okolicy. Jednak głód w końcu nam o sobie przypomniał i trzeba było zadość uczynić jego wymaganiom. Niestety mieszkańcy wioski raczej nie zwykli żywić się w restauracjach, a przynajmniej tak podejrzewam, bo żadnej nie znaleźliśmy. Trafiliśmy tylko na jakieś sklepiki mające w ofercie jedzenie jeśli można tak nazwać zupkę chińską z jajkiem sadzonym. Nie był to obiad marzeń, ale i tak lepsze to było niż czipsy lub trawa. Wracając z tego jakże pożywnego posiłku trafiliśmy do gaju palmowego. Palmy to my już wcześniej widzieliśmy, ale tutaj udało się nam jeszcze zobaczyć zbiór ich owoców, a konkretniej orzechów kokosowych. Grupka ludzi zbierała je z ziemi do worów, potem wory zakładała na koromysła (młodszym czytelnikom wyjaśnimy, że chodzi tu o kawał patyka, w tym konkretnym wypadku bambusa do którego końców montuje się symetrycznie ciężar aby go potem założyć na ramiona i przenieść w pożądane miejsce). Ciekawe to było samo w sobie, ciekawie też było obserwować trójkę dzieciaków szlachtujących jednego kokosa sporym, sierpowato zagiętym do przodu tasakiem. W Polsce niejedna mama hodująca swoją pociechę na mentalnego kalekę zemdlałaby gdyby tylko jej skarbunio/pociech/ maluszek spojrzał na taki nóż z bliska. Tutaj dzieciaki używały go jak zwyczajnego narzędzia, w dodatku robiły to całkiem sprawnie pomimo że widać było iż jeszcze się uczą. Gdy tylko zauważyły, że się im przyglądamy, najstarsza dziewczynka zabrała nuż młodszemu chłopczykowi i postanowiła zaprezentować białasom jak to się robi na poważnie. Wystarczyło jej kilka szybkich ciosów i kokos był już od góry otwarty i gotów do wypicia. Przyznam się tu nieśmiało że nigdy przedtem nie zdarzyło mi się pić kokosowego mleczka, jakoś nie było okazji. Tutaj okazja sama pchała nam się w ręce, jak można z takiej nie skorzystać? No jak? Poprosiliśmy jednego ze zbieraczy o dwa kokosy, sporo ich tu w końcu mieli. Bez żadnych oporów nabił jednego na tasak a drugiego wziął w dłoń i nam przyniósł, od ręki je też swoim tasakiem odpakował. Nie wyglądało żeby oczekiwał od nas zapłaty ale i tak wyciągnąłem z kieszeni pomięte 5 tys. rupii, suma wprost śmiesznie drobna. Za pojedynczy kokos ze stoiska trzeba by zapłacić przynajmniej trzy razy tyle. No to mieliśmy już kokosy, w dodatku otwarte, wystarczyło je tylko wypić. Wydaje się wam że to takie proste? Wcale nie. Gdybyśmy usiłowali po prostu wlać sobie mleczko to pewnie by się udało, na koszulki i do oczu też by się udało, a jakoś nie miałem ochoty kosztować swojego pierwszego kokosa przez powiekę. Na szczęście zupełnie przypadkiem mieliśmy przy sobie słomki, wcześniej kupiliśmy sobie oranżadki w plastikowych torebkach przewiązanych gumką i spożywanych przez słomki. Wbrew miejscowym zwyczajom nie wyrzuciliśmy ich na ziemie po opróżnieniu i teraz okazało się że słomki z napojów są całkiem kompatybilne z orzechami kokosowymi. Czy mogło się lepiej złożyć?





Przystań z której wyruszaliśmy w rejs.




















Nasze mobilne M1 podczas użytkowania.





Banany nie koniecznie trzeba jeść od razu, można też sobie je wysuszyć.
















Mieszkańcy Indonezji nie zwykli się przejmować śmieciami wokół siebie...

Tak wygląda ryż.










Orzechy kokosowe - zbiórka i transport.




















Komentarze