Jaskinie Batu i inne atrakcje Kuala Lumpur.

Stolica Malezji z pewnością kryje w sobie wiele atrakcji, na pewno tak jest i wystarczy powtarzać to sobie odpowiednio często, żeby stało się prawdą. Niestety brak nam było dostatecznego zapału ku temu. Pierwsze kroki o poranku postanowiliśmy skierować na obrzeża stolicy do słynnych w szerokim świecie jaskiń Batu. Znaczy postanowiliśmy skierować kroki do autobusu, który zawiezie nas pod jaskinie, 13 km z buta jakoś nam się nie uśmiechało. Tu zaczęły się schody... Gdzie jest odpowiedni przystanek? Który autobus jest tym odpowiednim autobusem? Próbowaliśmy szukać sami, potem próbowaliśmy pytać. Za każdym razem uzyskiwaliśmy odpowiedź i za każdym razem była to odpowiedź inna niż poprzednia. Wystarczyło zaledwie pół godziny i ze 3 kilometry serpentyn i wracania się po własnych śladach, by dotrzeć na odpowiedni przystanek i wsiąść do autobusu oznaczonego jako U6.
Pojazd odjeżdżał spod Centralmarketu w centrum miasta. Bilety okazały się przyjemnie tanie, ledwo 2.5 zł na osobę. W Warszawie byśmy za tyle daleko nie zajechali. Za bilety płaciło się bezpośrednio kierowcy, koniecznie trzeba było mieć wyliczone pieniądze, gdyż nie ma opcji wydawania reszty. Przystanek na którym wysiadaliśmy znajduje się bardzo blisko jaskiń. Już z daleka dostrzelimy kolorową bramę wejściową i znajdujący się za nią olbrzymi posąg pomalowany złotą farbą. Posąg przedstawia boga wojny i śmierci Murugana zwanego między innymi Kumara, Skanda czy Karttikeya (nawet nie próbuję zgadywać jak się to czyta). Pisząc relację usiłowałem dowiedzieć się czegoś więcej o tym bóstwie, przeczytałem, że jego atrybutami są włócznia i łuk, jego wierzchowcem jest paw oraz, że jest jednym z Siedmiu Świętych Kumarów, Wiecznie Młodych Wojowników, wyglądających zawsze jak Szesnastoletni Młodzieńcy. Przeczytałem jeszcze kilka innych informacji. Niestety pomimo szczerych chęci zrozumiałem z tego tylko pojedyncze wyrazy typu: "i", "lub" czy "oraz", odkryłem przy okazji, że choćby z czystego lenistwa nie nawrócę się na hinduizm. Posąg strzeże wejścia do jaskini od dość krótkiego czasu, jego budowę ukończono w 2006 roku. Gdy minęliśmy pomnik zaczęły się kolejne schody...


Tym razem takie kamienne, takie do przemierzania pieszo. Mieliśmy do przejścia 272 stopnie i pokonanie ich było znacznie prostsze niż poradzenie sobie z komunikacją miejską Kuala Lumpur. Na schodach panował spory ruch, poza nami wspinało się po nich jeszcze kilkoro turystów, ale zdecydowaną większość stanowili Hindusi płci obojga. Szczególnie w oczy rzucały się panie ubrane niemal bez wyjątku w tradycyjne sari, prowadzące ze sobą swoje kilkuletnie córki ubrane w ten sam sposób co mamusie. Mężczyźni ubrani byli zazwyczaj po europejsku jednak i u nich zdarzały się egzotyczne akcenty typu czerwona plamka na czole lub łysa głowa wysmarowana żółtą glinką. Ciekawiej od ludzi obserwowało mi się tylko naszych mniejszych krewniaków na czterech rękach. Dosłownie setki makaków błąkały się po schodach. Bawiły się, karmiły dzieci, piły wodę z plastikowych butelek, kradły czipsy, jadły czipsy, a czasem po prostu pozowały do fotografii. Widać, że były bardzo przyzwyczajone do ludzi, swobodnie poruszały się w tłumie lub ponad nim, nieszczególnie się przejmując ciekawskimi spojrzeniami zachodnich turystów, miejscowi zwracali uwagę na małpy tylko kiedy trzeba było bronić zawartości plecaka, przed włochatą i zgrabną rączką zaopatrzoną w kciuk przeciwstawny do reszty palców.

Same jaskinie Batu okazały się płytkie, ale nadzwyczaj wysoko sklepione i szerokie. Ze stropów zwisały stalaktyty w dość malowniczych formach, a na dnie jaskiń wyrastały kramy z hinduistycznymi dewocjonaliami. Świecącymi, migającymi, błyszczącymi i bardzo kolorowymi. Można było dostać od nich zawrotu głowy. Wewnątrz stała również niewielka świątynia, całkiem nam się poszczęściło, bo właśnie trwały w niej obrzędy ślubne, a przynajmniej jakaś ich część. Tak czy inaczej widzieliśmy wystrojoną pannę młodą z wykonanymi henną tatuażami na dłoniach i jej wybranka (znaczy wybranka jej rodziców) w również reprezentatywnym stroju.


Nie spędziliśmy zbyt wiele czasu, bo i nie bardzo było co tam robić (dopiero pisząc ten tekst doczytałem, że minęła nas opcja wycieczki w boczne korytarze z przewodnikiem). Pofotografowaliśmy miejsce i ludzi, a potem zabraliśmy się w powrotną drogę. Na schodach małpy dostawały małpiego rozumu i zdrowo sobie pozwalały. Jakiś włochaty człowieczek wyrwał turystce paczkę z jedzeniem i nieopatrznie usiadł na barierce tyłem do mnie. Uznałem, że należy mu się drobna reprymenda za zachowanie i oberwał klapsa, w Malezji kary fizyczne typu chłosta są legalne więc jakoś nie miałem wyrzutów sumienia. Niestety źle sobie obliczyłem tor lotu małpy. Myślałem, że po prostu zeskoczy na ziemię po lekkim łuku, małpa była innego zdania i postanowiła uciec z barierki po torze pięknej i wysokiej paraboli. Wszystko by było w porządku gdyby nie drobny szczegół... A mianowicie tor paraboli kończył się na nodze jakiegoś przechodnia. Ja myślałem, że padnę ze śmiechu kiedy zobaczyłem jak małpa wyskakuje wysoko w górę i ląduje na nodze jakiegoś faceta, który zaczyna wrzeszczeć. Facet prawdopodobnie myślał, że zaraz rozszarpie tą małpę, a zaraz potem mnie. No cóż... Przynajmniej ma co wspominać. (Też zwijałam się ze śmiechu, do czasu gdy zobaczyłam minę poszkodowanego faceta, generalnie nakłoniłam Mojmira, żebyśmy zeszli ze schodów świątynnych trochę żwawszym tempem - Żywia)


Z powrotem do stolicy jechaliśmy z tego samego miejsca, na którym wysiedliśmy, tyle że wsiadaliśmy po drugiej stronie ulicy. Resztę popołudnia spędziliśmy na błąkaniu się po okolicach starego miasta. Obejrzeliśmy sobie najstarszy meczet w KL i zabytki kolonialnego budownictwa, zjedliśmy pączki sprzedawane na patykach i smakujące jak prawdziwe pączki i pogapiliśmy się na nowoczesne budownictwo. (Koniecznie muszę wspomnieć o wspaniałym napoju jaki udało mi się kupić na jednym ze straganów - składu nie jestem w stanie podać nawet w przybliżeniu, dość, że chyba było w nim mleko i na pewno lód. Był o smaku różanym z dodatkiem pysznej galaretki. Właśnie dla takich momentów warto błąkać się po uliczkach. - Żywia) Kuala Lumpur jest miastem nowoczesnym, czystym i zadbanym, gdyby Azjaci na ulicach mieli semickie rysy można by się tam czasem poczuć jak na zachodzie Europy.

Dość zmęczeni wróciliśmy do hotelu, Żywia postanowiła tam zostać, ja wybrałem się zobaczyć jeszcze bliźniacze wierze. Skoro już trafiłem do miasta, w którym stoją to pomyślałem, że zerknę na budynki, które przez kilka lat cieszyły się sławą najwyższych budowli na ziemi. 452 metry wysokości to całkiem sporo, budynki wyglądają identycznie i są połączone na wysokości 41 i 42 piętra mostem. Można się po nim oczywiście przespacerować, ale jakoś mnie na to stać nie było więc połaziłem nieśmiało po pierwszych kondygnacjach budynku. Po raz kolejny odkryłem, że osiągnięcia nowoczesnej techniki nieszczególnie mi imponują. Wierze składają się głównie ze szkła i metalu, mam przykre wrażenie, że ich podatność na przemijanie będzie nieporównywalnie większa od starożytnych budowli z kamienia i kiedy zostanie z nich tylko kupa rdzy to kamienny krąg w Stonehenge nadal będzie sobie stał w najlepsze tak jak piramidy w Egipcie.


Wracając jeszcze zaszedłem do hinduskiej świątyni w pobliżu hotelu, popatrzyłem sobie na kapłanów (?) skrapiających czymś pomnik Ganeshy czyli bóstwa z głową słonia. Było to ciekawe, ale ciekawszy był człowiek sprzątający wokół świątyni. Co może być ciekawego w zwykłym cieciu? Pewnie ktoś zapyta, otóż to że cieć miał jedną nogę, dwie kule i miotłę, Pomimo pewnych braków w liczebności kończyn dolnych, dzielnie zamiatał liście zamiast rozpaczać nad swoim kalectwem, postawa którą wielu znacznie mniej uszkodzonych ludzi w Europie mogłoby sobie przyswoić.

Wieczorem jeszcze wyszedłem z Żywią na coś do jedzenia. Znowu wybraliśmy się do chińskiej dzielnicy, najpierw zabraliśmy się za pałaszowanie dań na patykach. Było bardzo smaczne, ale niestety drogie i niezbyt korzystnie wypadało w porównaniu z jakąś zupą czy ryżem i dodatkami. Na targowisku zaopatrzyłem się w dodatkowy podkoszulek, odmawiając przy okazji zakupu portfela, parasolki, ślicznych japonek i setki innych przedmiotów. Nadal byliśmy głodni więc poszukaliśmy jakiejś restauracji wyglądającej na tanią. Dokładnie taką znaleźliśmy. Zadaszony zaułek pomiędzy dwoma budynkami, zastawiony ławkami, stołami i Chińczykami od razu przykuł naszą uwagę. Zamówione dania okazały się porcjami godnymi rosłego faceta, znaczy mnie i do tego całkiem smacznymi. Jedyny kłopot z nimi był taki, że trzeba było się do nich dobrać za pomocą pałeczek, nie jest to wybitnie trudne, wystarczy odrobina wprawy i zdrowe stawy palców. Jakoś z tym ostatnim po dziesięciu latach walki mieczem miewam kłopoty. Grunt, że dałem radę i nie musiałem jeść palcami. W restauracji było tak fajnie i swojsko, że nawet szczury od czasu do czasu przemykające pod stolikami nie przeszkadzały w konsumpcji, a stanowiły jedynie ciekawe urozmaicenie krajobrazu.













Widząc taki obrazek nie ma się wątpliwości kto tu jest szefem dzielnicy....
To na szczęście nie było nasze picie, w przeciwnym razie Mojmir na pewno nie uśmiechałby się tak ładnie ;)
Namierzanie trwa... ładuję lokalizację Tego Co Nadaje Się Do Ukradzenia.


Kiosk z dewocjonaliami, całkiem podobny do tych znanych nam z odpustów, tylko dewocjonalia trochę egzotyczniejsze.




Dość częsty widok: Mojmir biegający tu i tam, żeby złapać w kadr jakąś interesującą osobę :)



Pan młody
Pani młoda

Ceremonia dobiegła końca, ofiary złożone, błogosławieństwo otrzymane. Nie wydają się zbyt szczęśliwi, pewnie ma to związek z tradycją aranżowania małżeństw, możliwe, że znają się dopiero kilka dni, no niezręcznie jakby nie patrzeć.






Typowa scena odgrywająca się na schodach do świątyni :)
I kolejna typowa scena.



Meczet w centrum KL podczas modłów.





Znaleźć niemal prawdziwe pączki na drugiej półkuli - bezcenne!
Jeden z pyszniejszych napojów jaki kosztowaliśmy podczas wyjazdu - różano mleczny z galaretką (to ciemne).





Awas (czyt. ałas) znaczy uwaga, dość logiczne skoro jeśli się nie uważa, dość często jest "ała"

Wertykalne ogrody w centrum miasta nie tylko oczyszczały klimat i były miłe dla oka, ale też kryły za sobą zbiorniki z wodą.










Kramiki z jedzeniem nocną porą... cudowne wspomnienia!
Gdzieś w tle zapewne do zdjęcia pozuje też jeden ze szczurów, jak widać nie miało to wpływu na popularność lokalu :)


Komentarze