Z planami rożnie bywa - Pangkor.

W naszym hotelu spotkaliśmy rodzinkę Malajów, młodzi byli i całkiem weseli, zaproponowali nam wspólną wycieczkę na Koralową Plażę, chcieli wynająć łódkę i dostać się nią na wysepkę w pobliżu plaży, a nie bardzo ich było na to stać. Gdyby wynajmowali z nami, opłacałoby im się znacznie bardziej. Zgodziliśmy się chętnie. Ustawialiśmy się na to poprzedniego wieczoru, rano o 10-tej mieli załatwić dwa skutery i nimi mieliśmy się przedostać na drugą stronę wyspy, niestety o wyznaczonej porze rodzinka się nie pojawiła. Pojawili się dopiero po pół godziny przepraszając nas bardzo i informując o chorobie dziecka, złapało im gorączkę i muszą się nim zająć.

Przełożyli wyjazd na 12-tą. Poczekaliśmy do 13.40, niestety bez efektów. Na Plażę już nie było co się ruszać, przesiedzieć całego dnia w hotelu też nie chcieliśmy. Wyszliśmy więc pozwiedzać miasto i przystań. Samo miasteczko jest naprawdę niewielkie, kilka uliczek wypełnionych sklepami. Dominowały w nich pamiątkowe koszulki z wyspy na zmianę z suszonymi rybami. Rozglądałem się nawet za jakąś koszulką w której bym się nie wstydził pokazać, Niestety mój wysublimowany gust nie odnalazł niczego odpowiedniego. Potem wybraliśmy się na przystań pooglądać łodzie. Niektóre miały do dziobów przyczepione wstążki i kwiaty. Troszkę to z buddyjska wyglądało, ale nie wiem niestety czy rzeczywiście taki był charakter tych ozdób. Poza tym zafascynowały mnie jeszcze słupy wbite przy pomoście, a to z prostej przyczyny, były wykonane z pni palmowych. Zawsze sądziłem, że drewno  z tej przerośniętej trawy nadaje się najwyżej do wykonania misek na potrzeby Ikei. Zerknąłem jeszcze na ubłocone koralowce widoczne przez odpływ i zwinęliśmy się w innym kierunku. Postanowiliśmy jeszcze raz dotrzeć do fortu, ale tym razem pieszo. Po drodze minęliśmy meczet, sama budowla nie była szczególnie ciekawa, ot meczet jak meczet, ale ludzie którzy własnie schodzili się na modły wyglądali już ciekawej. Spora część z nich ubrana była w sarongi czyli spore chusty wiązane w pasie tworząc coś w rodzaju spódnicy i niskie fezy (takie czapki). Bardzo miło było popatrzeć na ludzi, którzy nie ubierają się jak Amerykanie.


Spacer do fortu był bardzo przyjemny i bez większych emocji. Ot jakiś waran uciekł w krzaki, stadko małp buszowało w kontenerze na śmieci, morski orzeł leciał gdzieś z rybą w szponach, taka tam codzienność. Skorzystaliśmy z huśtawki, którą ktoś zawiesił na palmie nad plażą, potem posiedzieliśmy sobie na kamykach nad morzem obserwując ptaki i leniąc się po prostu. Tym razem wróciliśmy wcześniej żeby nie ryzykować głodu, o 17-tej byliśmy już w restauracji. Właściciel poinformował nas ze smutkiem, że ktoś się włamał tu w nocy i ukradł najciekawsze banknoty z jego kolekcji, pokazując przy tym puste ramki i dziurę w suficie. Przykra sytuacja, sam lubię zbierać różne przedmioty i wiem jak do swoich zdobyczy można się przywiązać.
Dobrze się stało, że wróciliśmy wcześniej ze spaceru. Gdy siedzieliśmy już w restauracji rozpętała się naprawdę rzęsista ulewa, lało jak z cebra. Nieciekawie byśmy wyglądali wracając w takiej mżawce. Na jutro zaplanowaliśmy sobie opuszczenie hotelu i przeniesienie się na zachodnią stronę wyspy. Trzeba było jeszcze tylko wymyślić jak to zrobić.


W sklepach można było kupić przeróżne żyjątka morskie, od takich malutkich po całkiem spore.





Ciekawe co to takiego?




Pozwiedzaliśmy sobie przystań.



Lokalny meczet.


Pan w sarongu idzie na modły do meczetu, wyglądał całkiem egzotycznie.













Komentarze