W tym roku ze względów zarobkowych wyruszyliśmy dość późno i dopiero po 22-giej w piątek dotarliśmy do obozowiska. Jak zwykle trzeba było przez spory kawałek przetaszczyć cały nasz sprzęt na plecach i zrobić to po ciemku, czyli nie widząc ścieżek wydeptanych w połoninie. Już ten pierwszy etap pomimo ciężaru na plecach (szczególnie moich) był bardzo satysfakcjonujący. Bezchmurne i bezksiężycowe niebo nad nami cieszyło oko setkami gwiazd, pod nogami uginała się świeża trawa, nad którą wirowały świetliki, a tysiące świerszczy piłowało swoje odnóża wypełniając noc głośnym, lecz niezwykle przyjemnym hałasem. Już w połowie drogi, czyli gdzieś po niecałym kilometrze, poczuliśmy zapach ognisk, a po kolejnych kilkuset metrach dostrzegliśmy ogniki płomieni majaczące gdzieś przed nami. Taaaak... Znowu jesteśmy tutaj. Przybyliśmy już po uczcie więc najlepsze smakołyki nas minęły, mimo to jadła wystarczyło dla nas na obfitą kolację. Zrezygnowaliśmy z nocnego rozbijania namiotu, Żywia postanowiła przespać się przy ognisku, ja zastanawiałem się co robić. Kniaź Sławomir planował już w nocy wymaszerować ze zbrojnym oddziałem w pole, mogłem ich szukać następnego ranka, ale obawiałem się, że ich nie znajdę, a jeśli ich nie znajdę to mnie ominą potyczki. Nie... Tak ryzykować to nie można! Szybko się uzbroiłem, zabrałem podstawowe graty i dołączyłem do oddziału. Wymaszerowaliśmy przed północą kierując się na wprost od grodu. Po kilkuset metrach skręciliśmy w prawo pod krzaki, w których zawczasu ukryte zostało trochę prowiantu. Tam przenocowaliśmy pod gołym niebem. Noc była nadzwyczaj przyjemna i ciepła, dopiero nad ranem musiałem się szczelniej opatulić moim kaftanem i było to poza kapturem jedyne okrycie jakiego potrzebowałem.
Z rana wyruszyliśmy już w pełni uzbrojeni w poszukiwaniu wrogich oddziałów. Wiedzieliśmy na pewno. że Lubomir razem ze swoimi chłopakami z Horodnej już gdzieś wędruje, poza nim były jeszcze inne grupy, które mogły się ze sobą dogadać lub wędrować pojedynczo i również nas zaatakować. Pierwsze starcie odbyło się jakieś pół godziny później. W ciągu tego upalnego dnia jeszcze kilkakrotnie musieliśmy sięgać po broń, z różnym skutkiem. Starcia w plenerze całkiem mi się podobały, nawet pomimo pacynki którą oberwałem po zębach. Na szczęście moje oprzyrządowanie do rozdrabniania pokarmów pozostało na miejscu i nawet się nie obruszało, obeszło się tylko siniakiem na wardze. Dzień, w którym przyszło nam wojować był delikatnie mówiąc upalny, spoceni musieliśmy toczyć boje nie tylko z wrogimi wojami, ale również ze stadami gzów rządnych naszej posoki. Starcia z wojami były dużo prostsze... Po południu wróciliśmy do obozu żeby się posilić, odpocząć i przygotować do turniejów. Ja do tego zestawu dorzuciłem jeszcze rozstawienie namiotu zaniedbanego poprzedniej nocy. Organizatorzy jak co roku przewidzieli dwie konkurencje, czyli turniej indywidualny i walkę na moście w drużynach pięcioosobowych. Najpierw do zmagań stanęli indywidualni wojownicy. System doboru par był prosty i skuteczny, pierwszych dwóch walczących wybrała sierotka, znaczy dziewczynka z publiki (historycznej publiki ma się rozumieć, żadnych cywili na W.T. nie było), a kolejną parę wybierał przegrany z poprzedniego pojedynku. Organizatorzy wprowadzili pewną innowację do turnieju pozwalając zdecydować walczącym parom czy chcą poszerzyć strefę trafień o przedramiona czy też nie. Za rok poszerzona strefa trafień będzie już obowiązkowa. Do turnieju stanęło około 20 walczących uzbrojonych zarówno w miecze jak i broń drzewcową, każdy sam sobie mógł wybrać z czym czuje się w starciu najlepiej. Liczba uczestników może i była dość skromna, ale na pewno nie poziom umiejętności, który prezentowali. Turniej udało mi się jakoś wygrać, ale nie powiem żeby mi to przyszło łatwo. Poprzednie dwa lata z rzędu nie udało mi się osiągnąć tej sztuki, w tym jakoś się doczołgałem na podium.
Po starciach indywidualnych nadszedł czas na walki drużynowe, do konkurencji stanęły cztery ekipy mające wojować na "moście" czyli pomiędzy dwoma belami mającymi symbolicznie wyznaczać granice kładki. Walczyliśmy do wybicia lub zepchnięcia przeciwników poza granice "mostu". Walka w takich warunkach jest dość problematyczna, trzeba jakoś zmieścić się z ludźmi stojącymi obok, możliwości uniku są mocno ograniczone, a przeciwnik zazwyczaj dysponuje bronią drzewcową. Jestem wybitnym indywidualistą jeśli idzie o walkę, nie lubię stać w szyku, a stojąc w szyku nie mogę wykorzystać pełni swoich umiejętności. Mimo to jakoś sobie radziłem, reszta chłopaków z Grodów też, na tyle skutecznie, że wygraliśmy ten turniej.
Potem było jeszcze trochę sparingów dla chętnych, kolacja i znowu trzeba było wymaszerować w pole. Wilczy Trop to też zmagania zbrojne nocą. Tym razem mieliśmy zapolować na drużynę podążającą z relikwią od starego cmentarza od obozowiska czyli ponad trzy kilometry. Nasz oddział wyruszył w połoniny jeszcze przed zmrokiem, gdy dotarliśmy do drogi biegnącej dnem doliny do cmentarza było już niemalże całkiem ciemno, gdy wrócił nasz zwiadowca, była już noc. Nie udało nam się natknąć na przeciwnika w pobliżu cmentarza więc ruszyliśmy na poszukiwania. Marsz uzbrojonej drużyny nocą to ciekawe przeżycie, poruszaliśmy się gęsiego, czasem nie widząc się na wzajem pomimo, że poszczególnych wojów dzieliło od siebie nie więcej niż półtorej metra przestrzeni. Po przynajmniej godzinnym marszu straciliśmy już nadzieję na odnalezienie przeciwnika, wróciliśmy na połoninę kierując się w kierunku tymczasowego obozowiska rozbitego na noc (drużyna miała znowu spać poza grodem). Nigdzie nam się nie śpieszyło więc odpoczęliśmy sobie z pół godziny na trawce i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po chwili padł rozkaz żeby się zatrzymać. Czyżby? Tak! Przed nami zamajaczyły sylwetki przeciwnej drużyny, więc jednak będzie nocna walka... Przeciwnicy byli mocno zdezorientowani naszym pojawieniem się, widać i oni myśleli że będą już mieli spokój. Było ich znacznie więcej od nas, 12 na 7? Coś w tych okolicach, pomimo tego woleli nie ryzykować walki indywidualnej, ze mną spróbowało tego dwóch wojowników uzbrojonych w dwuręczne topory, w nocy widać było tylko sylwetki odrobinę ciemniejsze od tła. Zaatakowali razem, broniłem się i kontrowałem praktycznie instynktownie. Nie widać było w których miejscach są akurat odsłonięci, nie bardzo też było widać gdzie atakują. Na szczęście lata doświadczenia zrobiły swoje i po chwili obydwaj "martwi" zsunęli się na ziemię. Nasi drodzy adwersarze uznali, że w rozsypce wyginą jeden po drugim więc zbili się w okrąg usiłując się przed nami bronić. To również mogło by im nie wystarczyć do wygrania potyczki, szalę zwycięstwa przechylił na ich korzyść jeden niewysoki, rudobrody i łysiejący wojownik, który zamiast zbić się w kupę z resztą, schował się w trawie, wzrost mu to mocno ułatwił. Nasza drużyna rozbiła się już i pojedynczo z każdej strony usiłowaliśmy szarpać wroga, w pewnym momencie poczułem cios na żebrach i dopiero wtedy spostrzegłem, że dałem się zajść od tyłu, tutaj instynkt już nie pomógł. Wojmir z Horodnej, bo to on został przed chwilą tak plastycznie opisany, wykończył w ten sposób jeszcze co najmniej dwóch naszych. Takie straty nie dawały już żadnych szans na wygraną. Po walce i podliczeniu zabitych okazało się, że brakuje jednego z naszych i jednej dziewki, która szła z przeciwną drużyną. Cóż... Nie snuję tu żadnych domysłów, ani brońcie mnie bogowie, nic nie insynuuję, ale... wrócili dopiero po około pół godziny. Nasz wojownik śmiałym atakiem jeszcze odrobinę uszczuplił siły wroga nim poległ w chwale. Na tym zakończyły się nocne manewry. Odział Grodów Czerwieńskich pomaszerował na nocleg gdzieś w plenerze, ja razem z naszymi niedawnymi przeciwnikami wróciłem do obozowiska i Żywii.
Resztę wieczoru spędziłem na walce o zdjęcie fosforyzującej pleśni, okazało się, że w lesie za obozem świecą butwiejące na ziemi konary, żarzyły się zimnym błękitnym światłem. Znaczy nie żarzyły się całe, tylko w miejscach w których były ułamane i tylko niektóre. Jeden nadawałby się idealnie na laskę kapłana, jego koniec świecił naprawdę jasno w otaczających nas ciemnościach, niestety mój aparat okazał się za nędzny żeby to uchwycić. Pierwszy raz w życiu spotkałem się z takim zjawiskiem w Polsce, wiedziałem że istnieje, widziałem coś na filmach, ale nigdy na żywo. To było jeszcze lepsze niż walka nocą.
W niedzielę zjedliśmy tylko śniadanie i przed południem ruszyliśmy już w długą drogę powrotną. Byliśmy na Wilczym Tropie już wielokrotnie i wiemy, że za rok wrócimy tam znowu.
|
Nocny wymarsz w plener. |
|
Pobudka w plenerze. |
|
Pierwsza krew w walce. |
|
Odrobina ochłody nad strumykiem. |
|
Żywia wykożystała pobyt na Wilczym Tropie żeby pofarbować wełnianą przędę naturalnymi barwnikami. |
|
Oto efekty jej pracy. |
Komentarze
Prześlij komentarz