Mchy i dziwne drzewa czyli nadal w Cameron Highlands.

Mocno podbudowani wczorajszą wyprawą postanowiliśmy dzisiaj, czyli 13 marca AD 2014 znowu wyruszyć na szlak i przebyć kolejne ścieżki przygotowane dla amatorów spacerów po dżungli. Po przestudiowaniu mapy wytypowaliśmy szlak nr 10. Udało mi się wygonić Żywię z łóżka koło piątej rano, dzięki temu wchodziliśmy już na szlak, gdy słońce dopiero co wschodziło nad górami. Tym razem mieliśmy spore kłopoty ze znalezieniem wejścia na ścieżkę. Zresztą nie tylko my, para Hindusów z Australii miała ten sam problem. Wybrnęliśmy z niego dzięki informacjom jakiejś lokalnej Hinduski, która wskazała nam prawidłową drogę. Szlak okazał się od razu dość stromy, mimo to szło się całkiem wygodnie, korzenie drzew stworzyły na nim coś na wzór stopni, dzięki którym stopa za każdym razem miała pewne podparcie.

Po drodze spotkaliśmy małego węża, który wcale nie miał ochoty odsuwać się nam z drogi, wydawał się być mocno odrętwiały z powodu porannego chłodu. W końcu przy pomocy gałęzi udało nam się go zmotywować do zejścia ze szlaku. Przecież za nami szli inni ludzie, którzy mogli by być dla niego mniej wyrozumiali. Podejście, mimo że strome nie było nazbyt długie, po mniej niż godzinie wyszliśmy z dżungli na szczyt pagórka pozbawiony zadrzewienia. Szczerze się zdziwiłem gdy rozglądając się po okolicy zobaczyłem dzbaneczniki. Nie wiedziałem, że te owadożerne rośliny żyją akurat tutaj. Kolejna forma życia, którą znałem jedynie z ilustracji pojawiła się na wyciągnięcie mojej dłoni, bardzo satysfakcjonująca chwila :). Po przejściu szczytu znowu zatopiliśmy się w dżunglę, ale znacznie różniącą się od poprzedniej. Tutaj czułem się jak bohaterowie Tolkiena przemierzający Mroczną Puszczę. Szlak zaczęły otaczać rachityczne, poskręcane drzewa okryte brodami mchów. Czasem miało się wrażenie, że drzewo wyrosło tu przed chwilą podrywając swoją koroną z ziemi ściółkę, która rosła ponad jego nasieniem. Mchy zwisały całymi płatami z powykręcanych gałęzi i powiewały na wietrze. Czasem nie było wiadomo czy coś jest korzeniem czy już gałęzią, wszystko splatało się ze sobą zajmując też ścieżkę. Idąc trzeba było wielokrotnie schylać się pod gałęziami lub nad nimi przeskakiwać. Ścieżka którą każdemu mogę polecić. Szlak okazał się krótszy niż się spodziewaliśmy i mocno przed południem zeszliśmy już z niego w okolicach pola golfowego. Żywia nie czuła się najlepiej więc postanowiła wracać, ja natomiast chciałem więcej. Omszały las zdecydowanie zainspirował mnie do dalszej drogi.


Przeszedłem się jezdnią do miejscowości Brinchang i tam skręciłem na szlak nr 1, który miał mnie zawieść na szczyt góry Gunung Brinchang  wznoszącej się na 2032 m.n.p.m. Jak łatwo się domyślić Gunung w lokalnym języku oznacza górę. Szlak od razu zaczął piąć się stromo wzwyż, mimo to po stopniach z korzeni szlo mi się całkiem sprawnie. Tutaj nawet spotkałem jakichś białych na trasie, piszę o tym, bo to dość rzadki widok w dżungli. Trasa okazała się równie mszysta co poprzednia i tak samo wypełniona poskręcanymi drzewami, a może nawet bardziej. Na szczyt dotarłem dość szybko, porozglądałem się trochę i stwierdziłem, że nic tu po mnie. Trochę dalej trafiłem na zadaszenie i początek jezdni. Pogadałem sobie trochę z taksówkarzem i dowiedziałem się, że na kolejną górkę, o której myślałem trzeba by iść 3-4 godziny. Moim tempem to raczej 3 ale i tak nie wyrobiłbym się dzisiaj przed zmrokiem, trzeba było zrezygnować... Na mapie miałem zaznaczone miejsce o nazwie las mchu (w prymitywniejszej wersji językowej mossy forest). Wydawało mi się, że na mchy się już dziś napatrzyłem, ale byłem ciekaw co to takiego, zwłaszcza że i tak miałem to po drodze. Teraz schodziłem już jezdnią, a las ciągnął się po jej obydwu stronach. Po lewej pojawiło się kilka ścieżek, wrodzona ciekawość kazała mi zerknąć dokąd prowadzą. Jeśli wydawało mi się, że przedtem mchów na drzewach było sporo to widoki, które zastałem na ścieżce wyprowadziły mnie z błędu. Tutaj było to samo co na szlaku do tej pory, tyle że tak razy 4. Pomiędzy drzewami wiły się ścieżki dzięki którym mogłem ponad godzinę kluczyć sobie po całkiem niewielkim terenie i chłonąć jego atmosferę. Czułem się jak bym przypadkiem trafił do książki fantasy, tyle że nikt do mnie nie strzelał, nikt mnie nie chciał porwać i nawet elfy nie rzucały we mnie orzechami. Niemniej miejsce miało magiczny charakter. Niestety pora było zejść stamtąd i ruszyć dalej w drogę.


Wróciłem na jezdnię i po niedługim czasie trafiłem na bramę prowadzącą do turystycznego "mossy forest". Tutaj mi się już nie podobało. Przez bramę wchodziło się na podesty biegnące przez omszały las, czasem wyżej, czasem niżej, tak że dobrze można się było wszystkiemu przyjrzeć i szło się bardzo wygodnie, no ale przez to miejsce straciło całkowicie swój urok. Nie było przemykania pomiędzy krzywymi gałęziami, ani stąpania po poskręcanych korzeniach. Było natomiast nowo i plastikowo w sensie mentalnym, wszystko ładne śliczne i wykonane tak, żeby jakiś grubas przypadkiem się nie potknął... Szczerze odradzam to miejsce, chyba że ktoś się tam wybiera z pięcioletnią córeczką bojącą się własnego cienia. Tam nie miałem ochoty przebywać za długo więc wróciłem na jezdnię i ruszyłem w powrotną drogę. Teraz trasa szła już tylko jezdnią, próbowałem kilka razy łapać stopa, ale bez efektów. Udało mi się dopiero po kilku kilometrach, gdy minąłem wjazd do siedziby plantacji herbaty Sungei Palas Tea Estate. Zabrał mnie jakiś starszy muzułmanin, pogadałem z nim trochę, był kolejną osobą w Malezji, która wiedziała gdzie leży Polska, jak nazywa się nasza stolica i kilka innych szczegółów. Po raz kolejny zrobiło mi się smutno z powodu systemu oświatowego w krajach Unii Europejskiej produkującego zazwyczaj ćwierćdebili. Dojechałem z nim do drogi głównej i tam się rozstaliśmy, gdyż jechał w przeciwnym niż ja kierunku. Zostało mi jeszcze kilka kilometrów do hotelu i nie bardzo miałem ochotę przemierzać je pieszo. Maszerowanie po jezdni nie jest nazbyt przyjemne zwłaszcza gdy ta jezdnia nie ma pobocza. Znowu zabrałem się za łapanie stopa, tyle że nie szło mi tym razem najlepiej. Dopiero po około 20 minutach zatrzymało się auto z kilkoma młodymi chłopakami w środku. Z nimi dotarłem już do Tanah Rata. Doczłapałem do hotelu odsapnąłem chwilę i poszliśmy na kolację, żeby spróbować miejscowych specjałów. Wybraliśmy tandoori, czyli czerwone od przypraw mięcho z kurczaka. (Tandoori to potrawa indyjska, oczywiście nie znamy rodzaju przypraw jakich się w niej używa, ale kurczak ma intensywnie malinowy kolor. Jest pieczony w specjalnym glinianym piecu, w kształcie garnka. W tym samym piecu wypieka się pszenne placki naan, często jedzone z tandoori. Do placków podawane są na specjalnej tacy z przegródkami różne sosy - z miętą, grochowy z garam masala oraz baaaardzo ostry. Danie to zasmakowało nam na tyle, że wracaliśmy do knajpki kilka razy podczas pobytu w Tanah Rata. - Żywia.) Przy okazji spotkaliśmy w restauracji kilkoro Polaków z Trójmiasta, miło było usłyszeć ojczystą mowę. Wieczór spędziłem na obijaniu się i uzupełnianiu płynów w organizmie, bo wędrując po górach wypociłem z siebie kilka litrów. Zdecydowaliśmy się też za radą hotelarza na zorganizowaną wycieczkę po plantacjach herbaty jutrzejszego ranka.






Wąż, którego trzeba było zganiać ze szlaku, bo sam nie miał na to najmniejszej ochoty.


Pierwsze mchy...


Owadożerne dzbaneczniki. Liście tych roślin w kształcie dzbanków są na dnie wypełnione płynami trawiennymi, owady które do nich wpadną, topią się, a potem są rozpuszczane by dostarczyć roślinie niezbędnych składników odżywczych.

Dzbaneczniki miały około 10 cm wysokości.







Drzewa mogące służyć za inspirację Tolkienowi.





Rozwijające się młode paprocie.





Szlak biegł naprawdę malowniczo.







Tak wyglądał las tam gdzie skręciłem ze szlaku na boczne ścieżki.












Wejście na grzeczny, mdły i wygodny szlak dla rodzin z małymi dziećmi i niemieckich turystów.




















Przechodziłem obok tej plantacji wracając ze szlaku.





Komentarze