Wyprawa w góry Cameron Highlands.

Dzień 11 marca przywitał nas upalnym słońcem. Nie było to nic niezwykłego, każdy dzień w Azji witał nas upalnym słońcem... Podelektowaliśmy się nim nieco przemierzając drogę na dworzec, zastanawiając się przy okazji jak się dostać tam, gdzie dostać się chcemy, czyli do spiżarni Malezji noszącej nazwę Cameron Highlands i przy okazji nie zejść na udar słoneczny. W końcu znajdowaliśmy się w co najmniej prowincjonalnym miasteczku, żeby nie napisać ciężkim zadupiu, bo to nieładnie. Stanęliśmy sobie na przystanku, po chwili kierowcy odesłali nas na drugą stronę jezdni, tam załadowaliśmy się do jakiegoś busa, który dopiero zawiózł nas na główny przystanek, przesiedliśmy się na bus do miejscowości Ipoh. Wysiedliśmy na nowoczesnym dworcu położonym gdzieś na przedmieściach, pełnym białych turystów i drogich biletów, nieszczególnie nas to urządzało. Trzeba było władować się w kolejny autobus, którym dojechaliśmy na stary dworzec położony w centrum miasta. No to już był jakiś sukces!

Stąd jeżdżą bezpośrednie autobusy w góry. Tyle, że najbliższy odjeżdżał dopiero za dwie godziny. Jakoś trzeba było czas zagospodarować, na początek zajęliśmy się zaległym śniadaniem, uzupełnionym oczywiście herbatą z lodem, potem oddałem się obserwacji ludzi na dworcu. Dobre zbliżenie w aparacie to skarb w takich wypadkach :P Poza ludźmi była też kotka z młodymi, biedactwa były wychudzone i prawie ślepe przez koci katar, łaziły po dworcu i miauczały wniebogłosy. Kiedy ostatnim razem trafiliśmy na takie chodzące nieszczęście w Serbii to skończyło się akcją ratunkową zakończoną uratowaniem kotki (a można było rozdeptać...), tutaj nie mieliśmy żadnej możliwości pomocy. Paskudne uczucie. W końcu przyjechał nasz autobus i mogliśmy oddalić się z tego dworca, niby miał jechać już do Tanach Rata, miasta nadającego się na bazę wypadową w Cameron Highlands, no ale nie jechał. Po drodze musieliśmy jeszcze raz zmieniać autokar, na szczęście ten drugi był w cenie biletu. Na miejsce dotarliśmy już późnym popołudniem. Biorąc pod uwagę z jaką fantazją prowadził kierowca zdziwiłem się, że w ogóle dotarliśmy gdziekolwiek dalej niż na dno doliny koziołkując po drodze. Kierowcy używanie hamulca szło ze sporymi oporami zwłaszcza na zakrętach drogi biegnącej nad kilkudziesięciometrowymi skarpami, no ale jakoś udało nam się przeżyć.
Cały dzień w trasie mocno nam dopiekł, mimo to po odnalezieniu w miarę taniego hotelu (30 RM za noc, do tego bardzo dobry standard) wypełzliśmy jeszcze na zewnątrz rozejrzeć się trochę i uzupełnić niedobory pożywienia w organizmach. Wychodząc zauważyliśmy tabliczkę zakazującą wnoszenia owoców duriana do hotelu. Natchnęło nas to, że przecież jeszcze nie próbowaliśmy tego słynnego i jakże aromatycznie pachnącego owocu! Ludziom szczęśliwie nieświadomym zapachu duriana komunikujemy, że okrutnie cuchnie, przypomina nieco przez miesiąc używane skarpety wypchane zgniłą cebulą. Nie jest to niestety precyzyjny opis, ale musimy bazować na skojarzeniach zapachowych z naszej ojczyzny. Tak więc stoisko z durianami zazwyczaj wcześniej człowiek poczuje niż zobaczy. Odnalezienie tego specjału nie było więc szczególnie trudne, kupiliśmy sobie mały kawałek i zjedliśmy po połowie. Smak miał dość specyficzny, taka słodka cebula z czymś tam, raczej nie zdobył w nas oddanych fanów. Sympatii też w nas nie zdobył. No dobra... Smakował paskudnie i był ledwo jadalny. No, ale nie to okazało się najgorsze... Po powrocie zaczęło nam się durianem odbijać, z ust cuchnęło tak jak z owocu tyle, że bardziej i wszystko to kondensowało się w naszym pokoiku, w dodatku sesja czknięć trwała z godzinę... Mieliśmy uchylone drzwi i włączoną wentylację, a mimo to ciężko było wytrzymać w towarzystwie drugiej osoby, w swoim własnym towarzystwie też było ciężko... (Trzeba dodać, że nie należymy do osób nazbyt delikatnych i wyrafinowanych, twardy chów w obozach odtwórstwa historycznego uodparnia człowieka na wiele... Ciężko mi sobie wyobrazić jak ktoś mniej odporny na zapachy mógłby sobie poradzić na naszym miejscu... - Żywia)

W drodze powrotnej zaopatrzyliśmy się jeszcze w mapkę okolic. Były na niej jasno, czytelnie i wyraźnie zaznaczone wszystkie okoliczne szlaki! W Tajlandii rzecz nie do pomyślenia. Już następnego ranka mieliśmy wyruszyć na wzgórza porosłe plantacjami herbaty. No, ale o tym w kolejnym wpisie na naszym fascynującym blogu :)







Pyszna i sycąca zupa z rybnymi kluseczkami, smażonym tofu i makaronem.

Typowa jadłodajnia w tej części świata - tanio, smacznie i świeżo, co potwierdzają stołujący się w takich miejscach okoliczni mieszkańcy.

Stoisko pokus - smażone i prażone rozmaitości do chrupania. Były tam jakieś prażynki w różnych kształtach i kolorach, były też orzechy w posypkach i mnóstwo rzeczy, których nie umiemy zidentyfikować.




Oczywiście musieliśmy spróbować chociaż części tych pyszności.


Komentarze