W poszukiwaniu świetlików - Nibong Tebal.

Jednym z punktów programu jaki Żywia chciała zaliczyć w Azji była wycieczka w poszukiwaniu świetlików. Świetliki sobie zazwyczaj nad rzekami świecą, więc bez łódki ciężko się do takich dostać. Trzeba było się na jakąś zorganizowaną wycieczkę załapać. Internet powiedział nam, że w okolicach Kuala Lumpur są takie tyle, że chyba niezbyt tanie. Żywii udało się jednak znaleźć inną ofertę na folderze informacyjnym leżącym w hostelu w George Town.



Podobno w miejscowości Nibong Tebal też są świetliki, tak się złożyło, że to całkiem blisko Penang. Postanowiliśmy się więc tam wybrać żeby sprawdzić. Nie mieliśmy pojęcia ile czasu zajmie nam dojazd, ani ile przesiadek będziemy musieli zaliczyć, wyszliśmy więc dość wcześnie z hostelu. Niestety połączenia autobusowe okazały się bardzo dobre i przed południem wylądowaliśmy w miasteczku. (Koniecznie trzeba dodać, że Nibong Tebal to miejscowość oferująca absolutnie NIC oprócz owej wycieczki, a samo "biuro" przypomina raczej domek na ogródkach działkowych i leży zupełnie poza miastem. W miasteczku zlokalizowaliśmy kilka jadłodajni, z czego jedną czynną, KFC, meczet i w zasadzie niewiele ponad to. - Żywia) Teraz trzeba było znaleźć siedzibę firmy i się jakoś dogadać na wieczorną wycieczkę. Już pierwsze z tych zadań okazało się nieco problematyczne, musieliśmy przejść spory kawałek drogi z plecakami w południowym słońcu. Wyszło nam około 3 km marszu, niby nie jest to wiele, ale jednak poczuliśmy ten dystans. Odnalezienie siedziby firmy Amazing Nibong Tebal nie było jednak wielkim problemem, problemem było to, że siedziba jest zamknięta! Nigdzie, nikogo, nawet psa w obejściu. No i co tu teraz robić? Jest przed 13-tą, nie wiemy kiedy ktoś się zjawi, nie wiemy czy zjawi się dzisiaj, w zasadzie to nic nie wiemy.



Obeszliśmy sobie budynek dookoła, pozaglądaliśmy w kąty i nie wymyśliliśmy nic sensownego. Prawie... Na początek doszliśmy do wniosku, że nic sensownego tu nie wysiedzimy, ergo trzeba stąd spadać by pod wieczór wrócić ponownie. Jakoś nie mieliśmy tylko ochoty targać ze sobą ciężkich plecaków tam i z powrotem. Na szczęście siedziba była ulokowana w korzystny dla nas sposób, znaczy za budynkiem było trochę krzaków i nikogo w zasięgu wzroku. Nasze plecaki zostały opróżnione z dokumentów, wartościowej elektroniki (czyli dodatkowego aparatu do nurkowania i tabletu bo innej elektroniki nie posiadaliśmy), następnie zawlokłem je za budynek, rzuciłem na jakąś hałdę ziemi z gruzem i przykryłem kawałkiem foli. Na folii wylądowało jeszcze kilka gród ziemi, w ten oto sposób kwestia plecakowa może nie została rozwiązana definitywnie, ale na ten dzień na pewno. Byliśmy więc lekcy i weseli, ale nadal bez wiedzy co dalej. Postanowiliśmy zasięgnąć języka w znajdującym się opodal domku po drugiej stronie ulicy. Zamieszkująca go pani była szczerze zdziwiona widząc dwoje białych turystów na swoim podwórku, ja natomiast byłem zdziwiony żółwiem hodowanym w klatce na trawniku. Pani niewiele wiedziała o działalności firmy więc sama nie mogła nam pomóc, pozwoliła nam jednak skorzystać ze swojego telefonu komórkowego. Numer do firmy mieliśmy na folderze reklamowym. Dowiedzieliśmy się, że rejs będzie dzisiaj, że po 17-tej ktoś już się zjawi w siedzibie i że koszt rejsu to 25 RM na głowę. Czyli wiedzieliśmy już wszystko czego nam było trzeba. Podziękowaliśmy ślicznie pani za telefon i lżejszym już krokiem ruszyliśmy z powrotem do miasta. Turyści pieszo nie są tu chyba najczęstszym widokiem, przejeżdżający ludzie często nam machali, niektórzy coś krzyczeli, raz dokładnie zrozumieliśmy "welcome in Malesia". Trochę dziwne, ale sympatyczne to było. Po drodze wstąpiliśmy do przydrożnego sklepiku zaopatrzonego w zadaszenie z ławkami na coś do picia. Siedziała tam już grupka mężczyzn, przyglądali się nam ciekawie, a potem zaprosili do kompanii. Okazało się, że bardzo łatwo dogadać się z nimi po angielsku, a ich wiedza o świecie jest co najmniej szeroka. Wiedzieli gdzie leży Polska, kojarzyli kilka faktów z naszej historii i tak dalej, czyli posiadali horyzonty szersze niż niejeden mieszkaniec Europy, zwłaszcza zachodniej. Po doświadczeniach z zachodnimi europejczykami, którzy bez chwili wahania wierzyli w polarne niedźwiedzie na terenie naszego kraju i brak prądu elektrycznego, kondycja umysłowa Malezyjczyków wydawała mi się wręcz nadzwyczajna. Nasza przerwa na oranżadę przeciągnęła się do godzinnej pogawędki o Polsce, Malezji, islamie i podróżach. Na koniec panowie zapłacili za nasze napoje i ruszyliśmy w dalszą drogę, w mieście szukaliśmy KFC bo podobno w sieciówce miał być internet, sieciówkę znaleźliśmy ale sieci to w niej za grosz nie było. Pobłądziliśmy jeszcze po mieście poszukując kafejki, w końcu jakiś chłopak ze sklepu stwierdził, że wie gdzie jest i nam wytłumaczy. Dość szybko się jednak zreflektował, że łatwiej będzie mu nas zaprowadzić ;) Daliśmy światu znać, że jeszcze nic nas nie zeżarło i nadal mamy się dobrze, potem poszukaliśmy czegoś do jedzenia i już była pora wracać pod siedzibę firmy.


Plecaki grzecznie czekały na nas tam gdzie je zostawiłem, nie trzeba było ich otrzepywać ze skorpionów, nie zamieszkał w nich żaden wąż, innymi słowy wszystko było z nimi w najlepszym porządku. Niewiele po nas pojawił się starszy pan, który zaczął otwierać i sprzątać siedzibę. (Pan w typie klasycznego woźnego - milczący, dość ponury, na twarzy wyraz świadczący, że niejedno w życiu widział - Żywia) Trochę po nim pojawił się szef z nastoletnią córką. Spodziewaliśmy się raczej kameralnego rejsu, naiwnie sądząc, że skoro jest środek tygodnia to i chętnych nie będzie za wielu, myliliśmy się. Przed zmrokiem pojawił się autokar pełen Chińczyków. Teraz wszystko już nabrało tępa, dostaliśmy pomarańczowe kapoki (miałem lekki kłopot ze znalezieniem mojego rozmiaru), szef otworzył furtkę prowadzącą w krzaki i ruszyliśmy pomostami na przystań. Tam zapakowaliśmy się na dwie łodzie i ruszyliśmy na rzekę. Na początku płynęliśmy dość szybko w górę rzeki i nie działo się nic ciekawego. Po kilkunastu minutach łudź zawróciła i podpłynęła pod przybrzeżne zarośla. Pierwsze świetliki mrugnęły do nas dość nieśmiało. Płynąc w dół rzeki widzieliśmy ich coraz więcej i więcej, w końcu całe krzaki zaczęły do nas migać. Na początku usiłowałem uwiecznić ten niezwykły widok, ale światło dawane przez świetliki było słabiutkie, a niestabilność łodzi całkiem spora więc nie udało mi się zrobić ani jednego zdjęcia, wyszedł tylko nędzny filmik, który prezentujemy poniżej. Rejs potrwał około godziny i był świetną kulminacją dnia. Tylko teraz co z nocą? Chińczycy pojechali sobie autobusem, a my nie mieliśmy dokąd pójść. Żaden hotel nie egzystował w tej okolicy więc został nam namiot. Gdzie go rozłożyć? Zapytaliśmy szefa firmy czy możemy zając kawałek ziemi przed siedzibą na noc. Pan uśmiechnął się na to i stwierdził, że tam jest kiepskie miejsce na nocleg, lepiej rozbić się pod dachem siedziby. Było tam coś w rodzaju nieczynnego baru z zadaszeniem, wysypanego żwirkiem. Wystarczyło poprzesuwać stoły i już mieliśmy świetne miejsce na namiot, w dodatku nie trzeba było pod dachem rozpinać tropiku. Wewnętrzna część namiotu była konieczna, w końcu znajdowaliśmy się w pobliżu rzeki, a lokalne moskity lubią zagraniczne rarytasy. Jeszcze zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie z córką szefa, które trafiło na facebooka ich firmy (zdjęcie jest tutaj), opowiedzieliśmy trochę o naszej podróży i zostaliśmy sami. Szef poprosił tylko żebyśmy przed snem wyłączyli światła, a rankiem zatrzasnęli za sobą kłódkę. Bardzo miły gest z jego strony. (Kolejnym miłym gestem z ich strony było wręczenie nam pamiątkowych drobiazgów w postaci breloczków ze świetlikami :) - Żywia) Przed snem poszedłem sobie jeszcze pospacerować przy drodze, gdzieś po 5 minutach zatrzymał się przy mnie motorek z jakimś człowiekiem. Okazało się, że jest mężem pani, która użyczyła nam telefonu i chciał sobie chwilę pogadać :). Zostało jeszcze wyłączenie świateł... Z większością poradziliśmy sobie całkiem śpiewająco, no ale większość nie znaczy wszystkie. Nad jedną żarówką męczyliśmy się dobre 20 minut sprawdzając wszystkie włączniki w siedzibie, na zmianę, na raz, w różnych kolejnościach i nic. Żarówka świeciła sobie dalej... W końcu się poddaliśmy i z uczuciem porażki poszliśmy spać. Noc minęła nam spokojnie i nie licząc jakiegoś stwora biegającego nad nami po dachu, całkiem cicho. Rankiem pojawił się szef i powiedział nam, że ta żarówka powinna się świecić całą noc i niepotrzebnie kombinowaliśmy :D





Tak oto prezentowała się nasza skrytka na plecaki.



Hodowla kur w pobliżu Nibong Tebal.


Nasi towarzysze przy oranżadzie.






Komentarze