Dzień św. Patryka w Dublinie A. D. 2008

Dawno już minęły czasy mojego pobytu w Irlandii, spędziłem tam 4 miesiące trochę pracując i sporo się włócząc po najbliższej okolicy miasta Carlow, w którym mieszkałem. Trafiłem tam na zaproszenie swoich znajomych pod koniec roku i doczekałem wiosny. Był to właściwie mój pierwszy poważny pobyt za granicą obfitujący w nowe widoki i fascynujące doświadczenia. Irlandię przemierzałem na zdezelowanym rowerze odkupionym od jakiegoś lokalnego Polaka znalezionego w internecie i z małym aparacikiem cyfrowym pożyczanym od kolegi. Aparacikiem, który pozbawiony był jakichkolwiek sensownych funkcji, a te które posiadał i tak były dla mnie tajemnicą, tak samo zresztą jak sztuka fotografii, w której stawiałem swoje pierwsze, nieporadne kroki. W Irlandii zobaczyłem całkiem sporo miejsc drobnych i nieciekawych dla wytrawnego podróżnika lecz dla mnie fascynujących i niezwykłych. Przeżyłem też kilka interesujących wydarzeń. Najciekawszym z nich była parada z okazji dnia świętego Patryka, którą dane mi było zobaczyć w Dublinie.

Wprawdzie 17 marca jest datą śmierci patrona Irlandii, ale mimo tego święto miało nadzwyczaj radosny charakter. Irlandczycy korzystając z dnia wolnego od pracy tłumnie ściągnęli do swojej stolicy, by móc obserwować barwną paradę przemierzającą ulice miasta. Ściągnęło też wielu obcokrajowców, między nimi ja i jeszcze kilkoro znajomych z mojej ówczesnej drużyny historycznej Ulfhird. Przybyliśmy jeszcze przed paradą, lecz mimo to jej trasa była już zabezpieczona barierkami i szczelnie oblepiona żądnymi wrażeń widzami. Dość oczywiste, że wszędzie dominował zielony kolor. Zielone kapelusze, czułki z koniczynkami (podobno za pomocą koniczynki św. Patryk tłumaczył Irom dogmat trójcy świętej), farby na twarzach, stroje... Wszystko to było zabawne, a ludzie którzy występowali z wymienionymi akcesoriami wydawali się nadzwyczaj uradowani, jednak nieodparcie od całości biła pewna tandeta, miałem wrażenie, że największymi wielbicielami święta są sklepikarze, którzy sprzedali widzom cały ten badziew. Święto przypominało nieco cyrk jaki kibice piłkarscy pod kryptonimem "Januszy" urządzają na meczach reprezentacji Polski. Na szczęście nie było to odczucie nazbyt natarczywe, zamiast więc rozmyślać nad dominacją konsumpcjonizmu w dzisiejszej kulturze masowej poszedłem na piwo. Ciemny Guinnes z grubą pianą w dublińskim barze jak i atmosfera tam panująca do reszty wprawiły mnie w dobry nastrój. Reszta ekipy też wydawała się z pobytu tam zadowolona.


Lekkie schody zaczęły się kiedy zszedłem do toalety. Irlandczycy pomimo, że w znakomitej większości posługują się językiem okupanta czyli angielskim to akurat w tym barze postanowili napisy na drzwiach do łazienek zamieścić w gaelicku. No i bardzo fajnie! Powrót do rodzimego języka uważam za bardzo stosowny i naturalny (niekoniecznie moją opinię w tej kwestii podzielają autochtoni) jednak jeśli piszą na drzwiach od kibli "kobieta" i "mężczyzna" w gaelicku to mogli by do tego jeszcze jakiś symbol graficzny dodać! Z 5 minut gapiłem się na te drzwi zastanawiając się które wybrać (jakoś nikt w tym czasie przez nie nie wchodził ani nie wychodził). A 5 minut oczekiwań po dobrym piwie to nie był lekki czas. W końcu dyskretnie zajrzałem za pierwsze z brzegu i dostrzegłem pisuar, ufff... Można w końcu było ulżyć cierpieniom i udało się uniknąć dostania po gębie od jakiejś pani, gdybym zajrzał za niewłaściwe drzwi. Przyszła w końcu pora udania się na paradę. Z dużym nakładem trudu i zwinności dostałem się w pobliże barierek, moje 190 cm wzrostu licząc obuwie bardzo się tam przydało. Ponad głowami ludzi wciśniętych na barierki miałem całkiem dobre pole obserwacji, przy fotografowaniu sprawdzało się już trochę mniej. No ale wtedy moja pasja tłuczenia zdjęć wszystkiemu co się rusza dopiero raczkowała więc nie było to tak wielkim bólem, dziś jestem pewien, że znacznie bardziej bym się postarał zająć odpowiednią pozycję "strzelniczą". Parada w końcu ruszyła i przed naszymi oczami zaczęły przepływać setki rostańczonych postaci w mniej lub bardziej fantazyjnych strojach, orkiestry dęte, dziwaczne platformy z rzeźbami (jeśli to odpowiednie słowo), wielkie balony w kształcie smoków czy innych stworów, reprezentacje szkół z USA szczycącego się przecież ogromną diasporą Irlandczyków i reprezentacje różnych kultur zamieszkujących Irlandię. Byli Hindusi, murzyni, Azjaci i tak dalej, reprezentacja Polski też się przewinęła choć przyznam, że nie było łatwo domyślić się, że to Polacy, w zasadzie do dzisiaj nie jestem pewien czy zgadłem, która grupa reprezentowała nasz kraj. Ogólnie było głośno i kolorowo, sypało się konfetti i grała muzyka walcząca o lepsze z harmidrem głosów dookoła. Parada trwała dość długo i przeszło nią naprawdę tysiące ludzi. Gdy w końcu się skończyła, trzeba było zdecydować co dalej, nie miałem jeszcze ochoty wracać, a podobno gdzieś w pobliżu miał być koncert irlandzkiej muzyki. No i był! Otwarta scena na świeżym powietrzu, a przed nią pstrokaty tłum podskakujący w rytm irlandzkiej muzyki. Nie było się co zastanawiać trzeba było dołączyć. Tancerz ze mnie żaden, ale jakoś mi to nie przeszkadzało w pląsach, zwłaszcza, że dookoła było setki takich jak ja. Wyskakałem się całkiem sporo zanim trzeba się było zbierać z powrotem do mieszkania.





W dublińskim pubie, ja to oczywiście ten na drugim planie ;)



















Prawdopodobnie reprezentacja Polski.
































Mojmir w rozpląsanym tłumie, podczas koncertu irlandzkiej muzyki.

Komentarze