Port, o którym zapomniał świat.

Poprzedni park narodowy udało nam się w miarę sprawnie obskoczyć, więc trzeba się było dostać do kolejnego czyli na Mu Ko Surin.
Najpierw trzeba się było wyrwać z Khao Sam Roy Yot, wyszliśmy rano na stopa i dość szybko złapaliśmy pierwszą podwózkę, potem drugą, potem trzecią.... Tyle, że trasa którą jechaliśmy w żaden sposób nie pasowała nam do trasy, którą chcieliśmy jechać. Z paki auta dobrze było widać na przykład morze, które nie powinno znajdować się tak blisko według naszych założeń trasy. 



No ale przemieszczaliśmy się w prawidłowym kierunku, więc nie było źle. Widocznie trafiliśmy na jakąś pomniejszą drogę nieoznaczoną na naszej mapie, biegnącą równolegle do głównej. Za pomocą słownika na końcu przewodnika wyjaśniliśmy ostatniemu kierowcy, że szukamy stacji pociągowej i zostaliśmy pod jakąś podrzuceni. (Saatani rot fai - dobrze to sobie wynotujcie jeśli planujecie wybrać się do Tajlandii na własną rękę, bez biura podróży. Ż.) Tyle, że pociąg dopiero za dwie godziny miał się zjawić, zjawił się za trzy. Gdy w końcu dotarliśmy do miasta Chumphon było już na tyle późno, że trzeba było nocować. Czasu i chęci wystarczyło nam jeszcze na krótki spacer po mieście żeby się zorientować skąd mamy jutro busa do Ranong (kolejnego miasta przez, które trzeba się było przedostać  żeby dotrzeć na wyspy). Udało nam się znaleźć hotel za 250 bahtów, czyli znośnie zwłaszcza, że w okolicy kręciło się pełno białych i większość hoteli była pozajmowana (mówimy oczywiście o pokojach w przedziale cenowym znośnym dla zwykłego śmiertelnika, a nie Kasi Tusk).

Z samego rana wsiedliśmy do busiku, na który się wczoraj zapisaliśmy, w Ranong zjedliśmy coś na szybko i przesiedliśmy się na busa do Kuraburi. Chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do portu, z którego pływają łodzie na Surin więc od razu wzięliśmy taksówkę i za 200 bahtów dotarliśmy do portu i utknęliśmy. Prom na wyspy pływa tylko raz dziennie o 9-tej rano, a my trafiliśmy tam po 11-tej! No to trzeba było teraz coś zrobić z całym dniem... Nie było raczej wielu rozrywek do wyboru. Port mieścił się w strasznej dziurze pozbawionej raczej atrakcji turystycznych. W zasadzie jest pozbawiony czegokolwiek poza nędznymi budynkami, zaśmieconą przystanią i biurami podróży. Odwiedziliśmy dwa z nich orientując się w cenach promu. 1700 bahtów na osobę to nie jest mało. Byłoby taniej gdyby to był rzeczywiście prom, ale prom nie... Prom nie pływa, bo się nie opłaca, bo za mało ludzi więc nie ma promu. Ale jest motorówka... ma się rozumieć droższa niż prom. Kiedyś podobno można było sobie wybrać czym się chce płynąc, ale już nie można, bo się nie opłaca, bo za mało ludzi. Jasne... Typowy sposób na wydarcie pieniędzy od turystów, jeśli już się dotargałeś do portu żeby płynąć to i tak popłyniesz, nawet jeśli musisz zapłacić drożej. A musisz zapłacić drożej, bo po prostu nie masz wyboru... Kupiliśmy bilety w biurze parku narodowego Mu Ko Surin. Został nam jeszcze kłopot z noclegiem, hoteli w porcie nie było. Na szczęście był namiot na moich plecach, a pani sprzedająca nam bilety powiedziała, że możemy rozbić się gdzieś na terenie siedziby. Było tam sporo miejsca, kilka budynków i coś na wzór baru tyle, że nieczynnego. Rozstawiliśmy więc namiot pomiędzy którymś z budynków, a żywopłotem, wrzuciliśmy do niego plecaki, zamknęli wejście na mini kłódkę i poszliśmy się włóczyć.
(Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć o bardzo przyjaznej kici, która spędzała z nami czas przy namiocie! Na chwilę moje uzależnienie od mruczenia zostało uciszone, bo kot z lubością oparł się o moje nogi drzemiąc. Co do kłódki, jest to raczej komfort psychiczny dla nas, niż prawdziwe zabezpieczenie dobytku. Zapewnia jednak prowizoryczną przeszkodę dla przypadkowych ciekawskich, którzy postanowiliby zajrzeć co mamy w namiocie. Szarpanie się z kłódką bez ostrego narzędzia do pocięcia tkaniny namiotu, po pierwsze zniechęca, po drugie zwraca uwagę świadków. - Ż.)



W ofercie turystycznej były chatki ze ścianami z plecionkowych mat, cmentarzysko łodzi, przystań z działającymi łodziami i 2 sklepy. Wbrew pozorom wcale nie było to mało. Przy chatkach spotkaliśmy grupkę dzieciaków bardzo zainteresowanych naszymi osobami, widocznie biali docierają tu tylko do portu i od razu wsiadają na prom. Najstarsza dziewczynka nawet mówiła trochę po angielsku, dzieciaki chętnie pozowały nam do zdjęć wykazując się przy tym fantazją charakterystyczną dla ich wieku. Trafiliśmy też na ryby i inne morskie stwory suszące się na słońcu. Wyłożone na metalowych siatkach postawionych na jakichś skrzynkach i stojakach z bambusa  nad błotnistą i dość syfiastą zatoczką, mocno przyciągały uwagę i budziły apetyt, który otoczenie natychmiast dusiło. Przystań też była całkiem ciekawa, obserwowaliśmy robotników znoszących towary na statek i statki pływające po zatoce, gapiliśmy się na mangrowce rosnące po drugiej stronie zatoki i na kawałki skał będących w rzeczywistości szkieletami kolonii koralowców. Sklepy i połączone z nimi restauracje były najmniej interesujące, ale najbardziej potrzebne. Zrobiliśmy sobie zapasy prowiantu na wyjazd w postaci zupek chińskich, czegoś na kanapki i słodkawych krakersów mających zastąpić nam chleb, którego w Tajlandii nikt nie używa. Po co skoro jest ryż? W sklepach trzeba było się dogadywać na migi czyli jak zawsze.

Ludzie tutaj różnili się nieco od Tajów, których widywaliśmy do tej pory pod względem ubioru. Jadąc tutaj widzieliśmy kilka skromnych meczetów i wielu miejscowych było muzułmanami, Niektóre kobiety nosiły na głowach hidżaby, niektórzy mężczyźni zamiast spodni zakładali sarongi (chusty wiązane w pasie wyglądające jak spódnice). Wiele osób niezależnie od płci miało twarze wysmarowane białą lub żółtawą glinką. W końcu docieraliśmy w strony gdzie nie każdy wygląda jak Amerykanin.

Gdzieś tam dookoła były miejsca, w których roiło się od białych turystów, tanich dziwek i obsługi mówiącej płynnie po angielsku, my woleliśmy obejrzeć prawdziwą Tajlandię od podszewki i dzień w porcie był ku temu idealną okazją.

(W następnym poście napiszemy więcej o samym Parku Surin i dlaczego zdecydowaliśmy się odbić na zachodnią stronę Tajlandii, omijając tętniące życiem wschodnie wybrzeża. - Ż.)


U nas są znaki "uwaga jeleń", Tajowie mają ciekawsze.
Resztki łodzi między mangrowcami.


Suszone rybki i inne owoce morza.








Dzieciaki, które były zaciekawione nami jeszcze bardziej niż my nimi.




Tak wyglądała miejscowość, w której przyszło nam czekać prawie dobę na prom.




Mobilna chatka na barce, pomysł do wykorzystania.



Oparszałe psy to norma w Tajlandii, nikt się nimi tam nie przejmuje.



Koralowce - pierwszy kontakt.
Ludzie tutaj często smarują twarze glinką, prawdopodobnie przeciwdziałają w ten sposób palącemu słońcu, ale nie jesteśmy tego na 100% pewni.

Do Żywii zawsze kleił się jakiś kot, wystarczyło usiąść na pół godziny żeby przyplątało się jakieś futro.









Kania bramińska (Haliastur indus) - dzięki Tomek ;)
Niektórzy mężczyźni zamiast spodni nosili sarongi, spore chusty wiązane na brzuchu.

Komentarze