Podwodny świat wysp Mu Ko Surin cz. II

Tego dnia postanowiliśmy wypłynąć na nurkowanie łodzią. Na rejs trzeba się było zapisać wcześniej w specjalnym dzienniku (my zrobiliśmy to poprzedniego dnia) i stawić o wyznaczonej porze (9.00 lub 14.00, rejsy były dwa razy dziennie) na plaży, na której nas wysadzono po przypłynięciu. Cena to 100 bahtów od osoby. Park dysponuje w zasadzie wszystkim czego potrzeba do nurkowania, można sobie wynająć płetwy i maski do nurkowania, jest nawet książka ze zdjęciami ryb spotykanych na miejscowej rafie.


Żywia postanowiła na rejs wypożyczyć sobie maskę z fajką, ja cały sprzęt miałem własny. na rejsie zaliczyliśmy fajne miejsca do nurkowania, niestety ciężko się było nimi nacieszyć, okazało się, że maska Żywii mocno podcieka, a mi płetwa oskórowała kawałek palca u stopy. Trzeba się było dzielić moją maską i wytrzymać ból palucha, ale i tak pogapiliśmy się na fajne rafy, mniej zniszczone i trochę głębiej położone niż ta obok namiotowiska. Po około pół godzinnym nurkowaniu wszyscy uczestnicy rejsu byli zwoływani gwizdkiem z powrotem na łódź i przenosiliśmy się w inne miejsce. Zaliczyliśmy łącznie 3 przystanki, cała wyprawa trwała około 2 godzin i byliśmy z niej mimo ceny zadowoleni. Nauczony bolesnym doświadczeniem, nurkowałem w koszuli i spodenkach sięgających za kolana. Plecy nadal mnie piekły, ale przynajmniej minęły bóle głowy. Resztę dnia spędziliśmy obijając się na plaży, łażąc pomiędzy namorzynami, leżakując na hamakach rozwieszonych na wpółleżących nad plażą drzewach lub w namiocie. Nawet nie chciało nam się rozciągać na niego tropiku, z nieba lał się tylko żar. Wieczorem zapisaliśmy się na wycieczkę do wioski Mokenów nazywanych też Cyganami Morskimi. Kupiliśmy też w barze 2 zupki chińskie w kubkach żeby potem móc użyć ich do zaparzania własnych zupek, które przywieźliśmy z lądu. Odkryliśmy przy okazji, że obsługa parku nie jest nazbyt miła, no ale cóż... To chyba tak dla równowagi z rajskim wyglądem plaży.


Następnego dnia, po wizycie w wiosce udało nam się znaleźć na wyspie jakiś szlak, niestety krótki, prowadził do drugiego kempingu na wyspie (tam wylądowali ludzie, którzy mieli inny kolor wstążek na plecakach podczas rejsu. Szlak był całkiem ładny, biegł zboczem wzgórza i miejscami był dość stromy. Po drodze leżało trochę zwalonych drzew, czasem trzeba było wychodzić po niskich drabinkach. Po powrocie zabraliśmy się za przygotowywania do nurkowania. Woda była dość płytka, Żywia w swoich gumowych butach poszła sobie na wprost do zatoki, ja bylem pozbawiony takiego luksusu. Łażenie po połamanych koralowcach na boso to naprawdę bardzo przykre doznanie, a do tego niebezpieczne bo w płytkiej wodzie można stanąć na coś znacznie bardziej niebezpiecznego niż ostry koralowiec. Poszedłem więc brzegiem zatoki, skacząc boso ze skałki na skałkę. Zrozumiałem przy okazji dlaczego ostrygi nazywają się ostrygi. Znalazłem w końcu dogodne miejsce, żeby zejść do wody, założyłem płetwy na okrwawione stopy i już można było nurkować. Pływaliśmy sobie pomiędzy kolorowymi rybkami, co chwilkę wołając się nawzajem, żeby pokazać jakieś intrygujące stworzenie. Najbardziej niesamowite przepłynęło sobie kilka metrów od nas... Żółw morski! Konkretniej żółw szylkretowy (Eretmochelys imbricata), płynął sobie całkiem spokojnie, a my za nim. Jeśli ktoś myśli, że żółwie są powolne to się grubo myli, za tym płynęliśmy w większej odległości i pomimo, że wcale się nie starał, to i tak nie pozwolił nam się zbliżyć. No ale nie tylko gad był dla nas ciekawostką, ale także jego towarzystwo. Do górnej części skorupy (karpaksu) miał przyczepioną podnawkę (prawdopodobnie Echeneis naucrates), taką rybkę, która za pomocą przyssawki na grzbiecie głowy przyczepia się do różnych zwierzątek i wędruje z nimi po morzu jako pasażer na gapę. Niezły pakiet promocyjny, dwa w jednym! Znalazłem też fajną muszelkę. Taką duszą muszelkę, należącą kiedyś do przydaczni, takiego sporego małża, właściwie to małża osiągającego największe rozmiary na świecie. Ta nie należała do największych (możliwe, że była to przydacznia błękitna, a nie olbrzymia czyli nie największy gatunek ale i tak całkiem spory), nędzne 30-40 cm szerokości i waga na tyle duża, że nie byłem w stanie wytargać muszli na powierzchnię. Gdybym wiedział, że mogę zabrać ją ze sobą to bym tu na odpływ czekał albo kombinował z pustymi butelkami lub cokolwiek żeby ją mieć w domu. Niestety... Skończyło by się na konfiskacie przy granicy :(


Żeby nie było za wesoło, w czasie nurkowania zaczęła rozwalać mi się płetwa, guma przytrzymująca stopę pękła tak, że prawie ją zgubiłem. Trzeba było wracać na brzeg. Teraz miałem do wyboru, albo wywalić płetwy i wypożyczać jakieś do nurkowania, albo naprawić te. Na szczęście jestem Polakiem, więc naprawa nie przerasta moich zdolności manualnych. Przy pomocy naprawczej taśmy wojskowej, igły i nici (zestaw naprawczy zabrany z kraju na wszelki wypadek) doprowadziłem płetwę do stanu używalności i przy okazji zabezpieczyłem drugą przed podobną usterką. Nie wyglądało to pięknie, ale działało!



Zreperowana płetwa, wyglądała paskudnie ale działała świetnie, a tylko o to mi chodziło.



























Rafa koralowa była strasznie spustoszona przez tsunami z 2004 roku, na jej uszkodzenia podobno miało też wpływ podniesienie się temperatury wody.














Skarb, którego nie mogłem zabrać ze sobą do Polski :(







Żółw szylkretowy (Eretmochelys imbricata) z przyczepioną do skorupy podnawką.





Zarośla namorzynowe tworzą niesamowite plątaniny korzeni pomiędzy którymi czasem biegają rybki.








Jeśli nie nurkowaliśmy lub nie leniliśmy się w hamakach to szukaliśmy sobie innych sposobów na spędzenie czasu ;)


Do tej pory Żywia nie przepadała za owocami mango, dopiero tutaj poznaliśmy jak one naprawdę smakują!
Szlak wiodący do drugiego kempingu obfitował w tego typu atrakcje.

Maleńkie i niezwykle szybkie kraby, które niemalże nie dotykały piasku biegnąc po plaży.


Kraby pustelniki masowo ściągały do podgniłych owoców na darmową wyżerkę.

Komentarze