Damnoen Saduak - targ na wodzie.

Już planując podróż do Azji wybraliśmy kilka miejsc, które koniecznie chcieliśmy odwiedzić. Jednym z nich był pływający targ w miejscowości Damnoen Saduak. W końcu przyszła pora żeby zobaczyć na żywo to czym zachwycaliśmy się na zdjęciach w necie. Rankiem (był 21 lutego) wyszliśmy na przystanek żeby znaleźć odpowiedni autobus, stało ich tam kilka, zamierzaliśmy pytać po kolei kierowców gdzie jadą. Ta wątpliwa przyjemność została nam odebrana przez panią pracującą w jednym z autobusów, gdy tylko zobaczyła białą parę od razu zaczęła do nas machać i pytać czy na pływający targ jedziemy? 

Następnie zaprosiła nas do autobusu. Bilety kupiliśmy dopiero jadąc. Najpierw siada się w autobusie, a potem czeka, aż pracownik podejdzie po należność. W autobusach zazwyczaj poza kierowcą jest jeszcze jedna lub dwie osoby obsługi. Po ponad godzinie pojazd zajechał na większy zajazd autobusowy gdzie wysiedliśmy. Było tam już sporo turystów i miejscowych pracownic zaganiających ludzi na łodzie. Były bardzo natarczywe i nieprzyjemne, nie można się było od nich odczepić nawet na chwilę żeby się spokojnie zastanowić. Ciągle chciały żebyśmy już wsiadali na łódź, mocno mnie to już zaczęło denerwować, ale Żywii zależało żeby tam popłynąć więc zacisnąłem zęby. 
(Wcale tak nie było! Na początku też chciałam zwiedzać targ pieszo, bo już na starcie wkurzyło mnie to, że kierowca autobusu ewidentnie "podrzucił" nas na odpowiedni plac z naganiaczami. Zapewne miał to wszystko dogadane z właścicielem przystani. Gdyby nie obsiadły nas naganiaczki namolne jak zgłodniałe komary, zapewne od razu zmylibyśmy się w kierunku targu na piechotę, ale nie dały nam nawet sekundy na zorientowanie się w kierunku! Od razu padły ceny za łódkę i negocjacje. Cena obejmowała całą łódkę, więc pomyślałam, że fajnie gdyby się do kogoś dosiąść i podzielić kosztami, a że usłyszałam obok język ojczysty, podeszłam uprzejmie do wycieczki kilkunastu panów w średnim wieku i zagadnęłam. Wymieniliśmy kilka uwag na temat Tajlandii i jak się zwiedza, gdy usłyszałam wrzaski i przyskoczyła do mnie "opiekunka" grupy, która porozumiała się z parszywymi naganiaczkami, że chyba coś kombinujemy. Cwaniary zwęszyły, że mogą stracić klientelę. Owa opiekunka poinformowała mnie, że nie mogę rozmawiać z jej grupą.
???????????????????????????????
<cisza>
<jeszcze chwila ciszy>
<jeden wielki rechot mój i panów, z którymi rozmawiałam>



Panowie turyści dość dobitnie jej wytłumaczyli co ona nam może zabronić, ale miałam już absolutnie dość tej żenującej sytuacji i zaczęliśmy się oddalać z przeklętej naciągalni. Panienki kopytkowały za nami wytrwale i przysięgam byłam bliska rękoczynów. Wreszcie zawołały szefa i było już tak jak opisał bardzo stronniczo Mojmir :P )
Chciały od nas 500 bahtów za godzinną wyprawę łodzią, było dla nas dość drogo, chcieliśmy się tam przejść pieszo. Oczywiście zaraz usłyszeliśmy, że to niemożliwe, nie da się dojść, a poza tym to za daleko. Jasne... Zachowanie naganiaczek już przekroczyło wszelkie normy więc stwierdziłem, że idziemy. Wtedy znowu jedna z naganiaczek podbiegła do nas pytając czemu sobie idziemy. Powiedziałem, że za drogo i szedłem dalej. Wtedy podbiegła do swojego przełożonego, a potem podeszła razem z nim. Zaproponował nam rejs za 300 bahtów na 2 osoby. Szczerze mówiąc nie miałem ochoty im płacić ani grosza, ale skoro już tak zeszli z ceny, a Żywii zależało... Zgodziliśmy się i poszliśmy na przystań znajdującą się nad dość wąskim kanałem. Okazało się, że za tą cenę mamy łódkę tylko na nas dwoje. Zdaje się, że nie wszystkim naganiaczom podobała się nasza preferencyjna cena. W końcu usadowiliśmy się w łodzi i zaczęliśmy płynąć. Okazało się, że wcale na targ daleko nie jest, jakoś mnie to nie zszokowało. Na początku płynęliśmy pomiędzy plantacjami palm kokosowych, a następnie pomiędzy nędznymi budynkami gapiąc się na warana pławiącego się w ścieku, który kiedyś pewnie był rzeką. Potem zaczęły się pojawiać pierwsze stragany. Wszystkie bez wyjątku pełne jakichś śmieci dla turystów. (Te śmieci z lubością fotografowałam, bo dobry kicz nie jest zły. Ż) Stragany w większości znajdowały się bezpośrednio nad wodą tak, że można było coś kupić prosto z łodzi. Inna sprawa, że nie było co kupować. Wyprawa łodzią miała sporą wadę, płynąc na bujającej się łodzi ciężko było zrobić jakiekolwiek, sensowne zdjęcie. Wprawdzie nasz kapitan zatrzymywał nam się kiedy coś nas zainteresowało, ale mało to pomagało. Zostaliśmy obwiezieni po kilku kanałach pomiędzy straganami i stadami innych łodzi wiozących innych turystów. Jedyne co nas zainteresowało to łodzie, z których sprzedawano jedzenie, były na nich owoce, słodycze, a nawet gorące dania smażone na kuchenkach gazowych. W końcu zostaliśmy dostarczeni pod jakiś większy sklep na wolnym powietrzu gdzie oznajmiono nam, że mamy 15 minut przerwy. Można sobie było zejść na wybetonowaną i zadaszoną wysepkę w kształcie kwadratu zastawioną pamiątkami. Pospacerowaliśmy tam trochę nie znajdując nic dla siebie i wróciliśmy na łódkę. (Oczywiście był to kolejny układ między naszym łódkowym, a tą konkretną wysepką z pamiątkami, ogólnie cały ten targ działa mniej więcej tak jak nasz rząd i okolice - prywatne układy i dogadanie się między poszczególnymi trybikami. Ż.) Potem popływaliśmy jeszcze trochę i kapitan łódki oznajmił nam, że czas się skończył i pora wracać. Nie mieliśmy ochoty na powrót pomiędzy naganiaczy, więc wysiedliśmy przy małej przystani w centralnej części targu i dopiero wtedy rozpoczęliśmy prawdziwe zwiedzanie. Okazało się, że pieszo da się tam całkiem swobodnie poruszać, nad kanałami od czasu do czasu są przerzucone mosty, z których świetnie się fotografuje i można spokojnie przejść do innej części targu. Zainteresowały nas owoce, jakaś pani pokazała nam jak się dobrać do co poniektórych, niestety ich ceny były co najmniej dwukrotnie większe niż gdzie indziej, jedzenie również było znacznie droższe. Na jednym mostku byliśmy świadkami ciekawej sytuacji, para Włochów chciała sobie zrobić razem zdjęcie, klejąc się do siebie, Taj, który trzymał aparat od razu zwrócił im uwagę, że tu jest Tajlandia i nie wypada się tak zachowywać. Większości Europejczyków Tajlandia kojarzy się głównie z tanimi burdelami, w rzeczywistości mieszkańcy tego kraju są bardzo konserwatywni i przywiązani do tradycji. Zachowanie, które przejdzie w Bangkoku pomiędzy tysiącami innych turystów niekoniecznie przejdzie w mniejszych miejscowościach. Warto o tym pamiętać.

Ogólnie rzecz biorąc cały pływający targ wydał nam się jedynie lepem na turystów. Nawet jeśli kiedyś było to miejsce mające w sobie coś z autentyczności, to dawno ją zatraciło na rzecz zadowolenia gustów turystów, a niestety turyści lubią tandetę. Pospacerowaliśmy tam jeszcze trochę, Żywia zjadła jakąś przydrogawą zupę (wiecznie te przytyki! Coś zjeść trzeba było, pora obiadowa i w ogóle, a jedzenie pachniało jak szalone! Ż.) i postanowiliśmy zwiedzić sobie sady palmowe. One dla odmiany były ciekawe i na pewno prawdziwe. Trochę musieliśmy kluczyć pomiędzy nędznymi chatkami i śmieciami leżącymi wokół nich, ale w kocu udało się nam wydostać poza wioskę. Sady palmowe były bardzo miłą odmianą po zgiełkliwym i zapchanym targu.

Było przed południem, a nam się już skończyły zajęcia w Saduak, nie było po co tam siedzieć dłużej więc ruszyliśmy na poszukiwania powrotnego autobusu do Nakhon Patom. Nie mieliśmy zielonego pojęcia skąd ten autobus może odjeżdżać, więc poszukiwania zajęły nam trochę czasu. Autokar w końcu znaleźliśmy, ale trzeba było około godziny poczekać na jego odjazd, Spędziliśmy ten czas chłodząc się lokalnymi napojami z lodówki.

Podsumowując kilka wskazówek dla planujących odwiedzić to miejsce:
- NIE DAJCIE się naciągnąć na wycieczkę łodzią, jeżeli macie mały budżet, do targu jest spacerkiem kilometr drogą prostą jak strzelił, będą wam wmawiać, że daleko, że drogi nie ma, że po drodze trzęsienia ziemi itd. Nie. Jest blisko i za darmo, trzeba się tylko wyłuskać z ich szponów OD RAZU.
- no chyba, że po prostu macie ochotę na wycieczkę łódką. Wtedy trzeba się krygować, odchodzić, targować. Ceny są zapewne ustalane zależnie od wyglądu turysty - jak widać, że dziany, to od razu zaczynają z grubej rury. Gdzieś, chyba na Trip Advisor widzieliśmy komentarz jakiejś pary, która zapłaciła za wycieczkę 3000 BHT! 
- jeżeli chcecie uniknąć dzikich tłumów na targu, to lepiej wybrać się tam wcześnie rano 8-9, ale musicie się liczyć z tym, że łódek z miejscowymi też nie będzie wtedy za dużo, bo kulminacja następuje koło południa
- jeżeli szukacie czegoś autentycznego do zobaczenia, to lepiej od razu sobie odpuśćcie ;) lepiej wybrać się na nocne targi, które odbywają się w wielu miastach, może nie na wodzie, ale są prawdziwe






Waran, który przepłynął kilka metrów od naszej łodzi.
Wiele osób na łódkach miało plecione kapelusze, kiedyś pewnie typowe nakrycie głowy lokalnych mieszkańców, dziś już tylko stylizacja na potrzeby turystów. 






Na wielu łodziach były butle z gazem do gotowania, typowe luźne podejście do BHP :)



Jeden z rodzajów pamiątek - lampy z kokosów z napisem Thailand. O gustach nie dyskutujemy.


Kolejne kuszące pamiątki.




Drewniane protezy.
Kamienne protezy.
Taka skarbonka to by się nam teraz przydała, bo odkładamy na kolejną wyprawę do nędznej puszki po kawie :P
Romski blichtr na tajlandzkich klapkach.














Wafelki ze słodkościami.
Cała gama dodatków do zup i ryżu: jajka, kurczak pieczony, owoce morza i mięsne kluseczki.











Około południa robi się naprawdę tłoczno nad kanałami.









Wystarczy odejść z głównych chodników i nagle robi się pusto, ale za to nędznie i śmiecisto.

Komentarze