W trasie do parku narodowego Khao Yai.

Na zwiedzanie Ayutthayi wystarczy swobodnie jeden dzień i właściwie tylko tyle czasu na to poświęciliśmy. Po nocce spędzonej w naszym komfortowym hotelu wybraliśmy się w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Poza Bangkokiem łatwiej o tanie żarcie więc udało się nam kupić dwie, bardzo smaczne zupy z przezroczystym makaronem (makaron ryżowy - Ż.) i kawałkami mięsa za 75 bahtów (znaczy się 7,5 zł). Potem wpadliśmy do internetowej kafejki, skąd daliśmy znać światu, że jeszcze nas nic nie zeżarło. Wnętrze kafejki mocno odbiegało od widoków z jakimi oswoiliśmy się już w Tajlandii. Dobre komputery, wygodne fotele, schludnie, czysto, porządna klimatyzacja. Do kafejki (jak i do większości pomieszczeń) należało wejść bez butów, więc nasze sandały dołączyły do japonek przebywających wewnątrz dzieciaków. Godzina netu kosztowała 15 bahtów i transfer był adekwatny do ceny... (Musieliśmy się też zmierzyć z Windowsem i przeglądarką internetową w obcym alfabecie, a znalezienie ustawień językowych wśród tych dziwnych robaczków to dopiero zadanie, w końcu musiał nam pomóc pracownik kafejki - Ż.)


Kolejnym punktem naszej podróży miał być park narodowy Khao Yai. Trzeba było się do niego jakoś przedostać. Wybraliśmy do tego pociąg, jeszcze nie mieliśmy okazji poruszać się tym środkiem transportu, a słyszeliśmy, że warto z niego skorzystać. Znalezienie dworca nie było taką znowu prostą sprawą, musieliśmy maszerować co najmniej 40 min żeby na niego dotrzeć (40 min spaceru z plecakami w tajlandzkim słońcu, dla osoby która jeszcze nie przywykła do klimatu, to żadna radość). (Błąkaliśmy się po uliczkach miasta, co jakiś czas pytając o drogę, a trochę idąc na azymut - mieliśmy małą mapkę miasta w przewodniku. Zaczęłam wtedy mieć pierwsze podejrzenia, że miejscowi traktują mapy z dużą rezerwą i jako ekscentryczne wymysły cudzoziemców, bo gdy pokazywaliśmy plan Ayutthaya, żeby wskazano nam na nim drogę, pytane osoby dość dziwnie na nas patrzyły. Po drodze okazało się też, że dość szybko przydał się mój zapas ognistej wody na kryzysy żołądkowe, może od upału, a może z powodu śniadania, ale w pewnym momencie musiałam przysiąść na murku, schować się za plecakiem i zdrowo golnąć żołądkowej gorzkiej :) - Ż.) Pierwsze wrażenie było dość pozytywne, dworzec to spory budynek z przestronną poczekalnią i przyozdobionym kwiatami portretem króla w honorowym miejscu. Wewnątrz było dość dużo ludzi, w tym kilkoro białych turystów.

W kasie udało się Żywii swobodnie dogadać po angielsku i kupić nam bilety. W powszechnym odbiorze Tajlandia uchodzi za kraj, w którym łatwo się porozumieć w tym języku, może i tak jest, ale tylko w miejscach masowo odwiedzanych przez turystów. Wystarczy zejść z utartych szlaków, żeby napotkać na spore bariery językowe, miejscowi albo nie znają angielskiego wcale albo kojarzą jedynie kilka słów. Często mieliśmy nawet problem, żeby dowiedzieć się ile będzie kosztować obiad (zazwyczaj cena nie jest podana w jadłospisie, a sam jadłospis jest zapisany tylko w tajskim alfabecie). Kończyło się na gestykulacji i palcach, ewentualnie notesie (cyfry na szczęście są te same co u nas), ustalenie ceny jedzenia przed konsumpcją jest dość ważna. Tajowie traktują białych jak chodzące portfele, z których trzeba wyciągnąć ile się da, jeśli nie ustali się ceny przedtem, można sporo przepłacić. Bilety kupiliśmy sobie na miejsca w trzeciej klasie, na komforcie absolutnie nam nie zależało natomiast na kontakcie z miejscowymi już tak. Bilety okazały się tanie jak barszcz, 23 bahty za osobę to prawie jak za darmo! Na pociąg musieliśmy czekać około półtorej godziny więc spędziliśmy ten czas przesiewając zdjęcia na aparatach i uzupełniając dzienniczki podróży. Przyglądaliśmy się też pracy konduktorów, wszyscy elegancko umundurowani z dwoma chorągiewkami w rękach, jedna czerwona druga zielona, używali ich do sygnalizowania zatrzymania się i odjazdu pociągów. Gdy pociąg nadjeżdżał, do torów zbliżał się konduktor i wyciągał ramię, z pociągu wychylał się inny pracownik kolei i jeszcze w czasie jazdy zarzucał na rękę kolegi pętlę z czymś co mogło być identyfikatorem pociągu lub jego numerem (nie udało nam się zgłębić tej tajemnicy więc strzelamy). Scenka dość charakterystyczna i powtarzająca się co pociąg. Z lekką zgrozą zauważyliśmy że większość pociągów, wprawdzie ma tabliczki informujące o jego destynacji, ale tylko w lokalnym języku. W takiej sytuacji dość łatwo pomylić składy więc zaczęliśmy dopytywać się konduktorów o nasz pociąg. Panowie okazali się bardzo mili i pomocni, pokazaliśmy im bilety żeby widzieli dokąd chcemy dotrzeć (próbowaliśmy też wymówić nazwę miejscowości Pak Chong, ale absolutnie nie zostaliśmy zrozumiani), a oni powiedzieli, że dadzą nam znać kiedy zjawi się prawidłowy pociąg, dotrzymali słowa, a nawet kilkakrotnie podchodzili i bardziej dawali do zrozumienia niż mówili, że to jeszcze nie ten pociąg, a nasz będzie wkrótce. (Trzeba też zaznaczyć, że tajskie koleje mają bardzo czytelnie rozwiązane broszurki z informacjami o połączeniach, dostałam taką razem z biletami i dzięki niej mogliśmy śledzić kolejne mijane stacje i postęp podróży. - Ż.)


Wnętrze wagonu trzeciej klasy, większego komfortu nam nie trzeba. Podglądając pana z dwójką synów siedzących obok nauczyliśmy się jak się je mnóstwo z serwowanych w pociągu przekąsek - dzieciaki spróbowały chyba wszystkiego :)
W końcu załadowaliśmy się do naszego wagonu, dość zdezelowanego i niezbyt czystego, ale na pewno przestronnego. (Jak dla mnie standard niewiele odbiegał od polskich wagonów osobowych. - Ż.) Udało nam się znaleźć wolne miejsca, plecaki wylądowały na półce ponad głowami i ruszyliśmy w drogę. Tajowie nie mają zwyczaju korzystać ze śmietników (rozstawiać śmietników też raczej nie mają w zwyczaju) więc różnorakie śmieci leżały wszędzie pod nogami. Przybywało ich za każdym razem kiedy przez wagon przeszła jakaś sprzedawczyni jedzenia lub napojów. Ludzie chętnie się u nich zaopatrują, a wszystkie odpadki wyrzucają pod siebie lub za okno. W ogóle handel jedzeniem w pociągach jest zjawiskiem powszechnym i bardzo pożytecznym, co jakiś czas przez wagon przechodziła jedna lub dwie osoby oferując przekąski czy picie. Na przystankach czasem można kupić jedzenie przez okno od sprzedawcy stojącego na peronie. Jadłospis jest dość różnorodny, można sobie kupić coś słodkiego, gotowane jajko, ryż z kawałkiem mięsa albo smażone tofu. Napoje to najczęściej oranżadki w plastikowych torebkach ze słomką powiązanych gumkami recepturkami. Do pociągu można na cały dzień wsiąść bez jedzenia, a i tak nie będzie się głodować, zwłaszcza że ceny są bardzo przystępne dla kieszeni Europejczyka. Dla mnie (czyli Mojmira) największą atrakcją była jazda na schodkach przy otwartych drzwiach pociągu. Dawno temu, w ten sam sposób jeździłem sobie po Polsce i bardzo mi się miło zrobiło, że znowu mam taką możliwość. Całymi godzinami gapiłem się na płynące mi przed oczami krajobrazy, musiałem tylko uważać na gałęzie (za każdym razem kolczaste), którymi można czasem wyłapać po pysku. Gapiłem się na palmowe gaje, pola uprawne czy podmokłe zarośla pełne ptactwa. Czasem pokazywało się stadko bydła lub wół wodny. Jechaliśmy przez kilka godzin i na pewno nie był to czas zmarnowany. (Ja siedziałam w towarzystwie trzech starszych panów, którzy okazali się weteranami jadącymi do Laosu. Mieli na czapkach wojskowych i koszulach odznaczenia oraz tasiemki w barwach Tajlandii. Oczywiście nie mówili po angielsku i wszelkie informacje jakie wymieniliśmy, uzyskaliśmy za pomocą gestów i prostych słów. Panowie ci również nie przejmowali się zupełnie utylizacją odpadków i wyrzucali jak leci wszelkie śmieci za okno lub pod nogi, co absolutnie nie dziwiło nikogo wokół oprócz mnie. W pewnym momencie podróży objawił się w wagonie pan Konduktor, który wcześniej sprawdził nam bilety. Dzierżył w ręku strasznie stary, brudny i wyliniały mop, którym oblizywał  podłogę w przedziale. Ludzie po kolei ze stoickim spokojem unosili nogi do góry, żeby mógł wymieść spod nich wszystkie śmieci jakie zdążyli porozrzucać. Potem Konduktor pakował wszystko do worka i szedł odgruzować kolejny wagon. Z perspektywy czasu wiem, że śmieci w pociągach to nic z widokiem przetaczających się stert w indonezyjskich autobusach długodystansowych - na każdym zakręcie z jednego boku na drugi, jak baletnice toczą się butelki i foliowe woreczki z cichym grzechotem. - Ż.)



Do Pak Chong dotarliśmy późnym popołudniem i przesiedliśmy się na busik (tak to chyba trzeba nazwać, naprawdę była to miniciężarówka z zabudowaną paką i małym podestem z orurowaniem. Musieliśmy poczekać przynajmniej 30-40 min zanim pojazd wypełnił się podróżnymi, głównie uczniami (wszyscy w mundurkach). Żywia ulokowała się na siedzeniu pomiędzy uczennicami, ja jechałem na stojąco trzymając się rur za pojazdem. ( Przez całą podróż byłam obiektem zezów i tematem rozchichotanych szeptów kilkunastu nastolatek, na koniec jedna z nich zebrała się na odwagę, żeby zapytać skąd jestem i czy podoba mi się w Tajlandii :) Bilety pod bramy parku kosztowały nas po 40 bahtów od osoby, nie jesteśmy do końca pewni, ale chyba była to cena tylko dla turystów. Pomimo tłoku i plecaka pod nogami, jechało się całkiem przyjemnie. Jazda bez pasów z wiatrem na twarzy to czysta rozkosz, za którą w kalekiej UE zapłaciłbym spory mandat, tam była czymś zwyczajnym i oczywistym. Wysiedliśmy tuż przed bramą do parku narodowego Khao Yai. Było już późno więc zdecydowaliśmy szukać noclegu poza parkiem, a na jakiś szlak wybrać się dopiero następnego dnia rano. Przed bramami parku znajduje się kilka hoteli oferujących pokoje lub domki do wynajęcia, ale nie dla nas, cena 700 bahtów to było grubo ponad nasze zdolności finansowe. Co gorsza, nie było nigdzie nic tańszego :/ Po długich negocjacjach udało nam się rozbić namiot obok grupki bungalowów za jedyne 200 bahtów od osoby. Drogo, ale nie bardzo było gdzie rozbić się na dziko. Zaletą miejsca były prysznice i prąd elektryczny dzięki któremu mogłem naładować baterie do aparatu. Elektryczność miała jeszcze jedną zaletę z której jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy. W Polsce do światła ciągną ćmy, a w Indochinach gekony! Te małe i zwinne jaszczurki upodobały sobie światło wokół lamp jako miejsce do polowań na drobne owady, nocami można je zobaczyć z bardzo bliska, a nawet usłyszeć. Siedząc w namiocie słyszeliśmy głośne pokrzykiwania brzmiące jak EeeĄąą-EeeĄąą, na początku nie wiedzieliśmy co za stwory hałasują tak blisko nas. Dopiero potem wyjaśniło się, że to gekony. Siła dźwięku jaki wydają te drobne zwierzęta wydaje się absolutnie nieadekwatna do ich rozmiarów.

Pan konduktor właśnie zezwala na odjazd pociągu. 

Starsza pani miała całkiem ciekawy pomysł na przyciągnięcie uwagi klienta, Stary, amerykański hełm wojskowy, który się jej huśtał na głowie od razu zwracał uwagę ;)

W czasie jazdy pociągiem, siedziałem sobie na schodkach wejściowych do wagonu i podziwiałem widoki.
Z busika wysiedliśmy niemalże pod bramami parku narodowego.


Przed parkiem znajduje się sporo hotelików i domków do wynajęcia, wszystkie paskudnie drogie, ale za to dobrze utrzymane.

Komentarze